Wstajemy niespiesznie, kupujemy od naszych gospodarzy mleko prosto od krowy, 1,5 litra za 3zł , 6 jajek za 6zł (!) i kawał białego sera za 10zł (chyba przesadzają tu z tymi wiejskimi cenami!) i robimy sobie prawdziwe, wiejskie śniadanie. Potem kąpiemy się w Solinie. Woda jest przyjemnie ciepła, ale bulwersuje mnie bałagan na plaży; walają się tu pety, kawałki cegieł i szkła. Zaczynam zbierać szkło, w ciągu kilku minut zbieram pokaźną kupkę, znajduję również dwie stare, zardzewiałe szypy. Skandal. Dziwne, że miejscowi nie skrzykną się, żeby zrobić tu porządek, może nawieźć ładny, czysty piasek. Przecież mieszkają tu, żyją z turystów. Zamiast tego pewnie, tak jak nasz gospodarz siedzą sobie w altance i od rana piwko (i wódkę) piją ;p a krowy same się pasą i tylko wieczorem trzeba je wydoić i co drugi dzień mleko do skupu zawieźć. A KRUS leci! Żyć nie umierać! :)
Jedziemy do Polańczyka, okropne miejsce z tłumem ludzi, spacerującym po promenadzie. Wszędzie bary z jedzeniem, o przepraszam! z fast foodem i budki z pamiątkami. Jedziemy dalej, zatrzymujemy się w Solinie, by przejść się po zaporze. Tu też budki i dużo ludzi, więc szybko oglądamy, co mamy oglądać i uciekamy. Jednak spacer po promenadzie i wata cukrowa to nie nasz styl spędzania wakacji :p
Przejeżdżamy przez Ustrzyki Górne i kierujemy się w stronę granicy z Ukrainą. Dojeżdżamy do Krościenka, gdzie oglądamy drewnianą cerkiew pw. Narodzenia Bogurodzicy, obecnie kościół pw. Narodzenia NMP z XVIII w. Po drodze oglądamy cerkwie w Brzegach Górnych, Lutowiskach i Smolniku.

W Lesku zwiedzamy zamek Kmitów z XVI w., a raczej jego pozostałości, przebudowane i rozbudowane; dzisiaj mieszczące jakieś centrum kolonijne; na tarasach suszą się mokre ubrania kolonistów ;p rozczarowanie. Natomiast żydowska część Leska bardzo mi się podoba; jest tu przepiękna synagoga z XVIw. i kirkut, dawny cmentarz na zalesionym wzgórzu. Jest tu ok. 2 tysiące macew, najstarsze z nich pochodzą z polowy XVIw. Przechodzimy przez Nowy i Stary Rynek, obok kościoła parafialnego Nawiedzenia NMP z XVIw., który był jednak wielokrotnie przebudowywany; niestety jest zamknięty.
Sanok. Zwiedzamy skansen, czyli Muzeum Budownictwa Ludowego, wstęp ulgowy 9zł. Zlokalizowany na 38 ha, dzieli się na kilka sektorów wg klucza etnograficznego. Można tu obejrzeć Galicyjski Rynek, czyli typowe budynki małego miasteczka, jest tu apteka, poczta, fryzjer, piekarnia, krawiec i wiele innych, niestety większość zamknięta i dostępna tylko z przewodnikiem (czyli za dodatkową opłatą!). To się ludziom nie podoba, słyszymy negatywne komentarze. Idziemy dalej, podziwiając zabytki budownictwa Bojków, Łemków, Dolinian i Pogórzan; drewniane chałupy z bali, a w ogródkach różnokolorowe malwy, ah, to moje klimaty... jestem zachwycona! Tylko Maciej mnie zaczyna poganiać, w sumie spędzamy tam ponad 2 godziny :)
Przy rynku zwiedzamy zespół klasztorny Franciszkanów: barokowy pierwotnie kościół z XVII-XVIIIw., gdzie w bocznym ołtarzu wisi cudowny obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem, odziany w srebrne blachy, piękny. Zaglądamy też na klasztorne krużganki, otaczające malutki, ukwiecony wirydarz. Na rynku, w knajpie Wyszynk Sanocki zamawiamy sznycel z ziemniakami (ze świeżym koperkiem! zawsze zastanawia mnie, dlaczego latem, w pełni sezonu posypują ziemniaki suszonym koperkiem?) i zasmażanymi buraczkami, po 17zł plus piwo na spółę (bo przecież za chwilę jedziemy dalej), razem płacimy 40zł; trochę oszczędności po wczorajszym szaleństwie :p Obiad jest gorący i smaczny, szkoda tylko, że czekamy na niego aż 45 min.! :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz