poniedziałek, 25 czerwca 2018

nocna wyprawa na Volcan Barú w 35 rocznicę ślubu

Nienormalni jesteśmy... 
Zamiast spać w nocy jak ludzie, my wybieramy się na wulkan! O 23.30 przyjeżdża po nas taksówka i zawozi do entrada del parque, sendero al volcan. Jedziemy jakieś 20 minut i za tę przyjemność płacimy 20$! Trochę przesada :( Zakładamy plecaki i czołówki, skręcamy kijki i o 24 ruszamy na szlak. 
Volcan de Chiriqui, znany również jako Volcan Baru, najwyższa góra Panamy, wygasły stratowulkan w paśmie Cordillera de Talamanca, wznosi się na wysokość 3475 mnpm. By ją zdobyć trzeba przejść 13 kilometrów. W przód. W górę do pokonania jest 1800 metrów. Na całą wyprawę liczyć trzeba około 6 godzin. W jedną stronę.
Świeci księżyc,  jest trochę zamglony, ale mam nadzieję, że będzie nam towarzyszył całą drogę. W oddali na horyzoncie, z prawej i lewej strony błyskają błyskawice. Droga jest kamienista i umiarkowanie pnie się w górę. O 1.50 mamy 1/3 dystansu za sobą. Początkowo idzie mi się dobrze, później jest już gorzej- muszę zatrzymywać się co kawałek i łapać oddech. Ufffff. W połowie drogi zaczynają się strome wiraże, oj ciężko :( O 5 zaczyna padać deszcz,  który przekształca się w ulewę. Niby mamy plastikowe pałatki, ale pada tak mocno, że niewiele już pomagają i jesteśmy mokrzy. Nagle światła, jedzie jakiś samochód, machamy, ale nie zatrzymuje się. Świnia! Po chwili jedzie drugi i tego udaje nam się zatrzymać, prawie na siłę pakujemy mu się do środka; z tyłu siedzi para bogatych Amerykanów. Skąd wiem, że bogatych? ;p No cóż,  wjazd na wulkan kosztuje 99$/os., to muszą być bogaci! Jest już 6, strasznie dużo czasu zabiera nam to wejście. Wjeżdżamy ok 10 minut, głowa mi się kiwa i przysypiam ze zmęczenia. Gdyby nas nie zabrali, wchodzilibyśmy jeszcze dwie godziny, do ósmej! Jest 5.45. Na górze ciemno, przeraźliwie zimno i wieje. No i pada. Szukamy jakiegoś schronienia, bo jeszcze kompletnie nic nie widać i pakujemy się do pomieszczenia strażników wulkanu, a raczej chyba wielkiej ilości anten na wielu masztach. Oprócz nas są te 3 osoby, które zaraz po nas przyjechały na start, a za chwilę przychodzi 2 facetów,  którzy nas wyprzedzili po drodze. Siedzimy tam do 7, potem idziemy na cumbre, czyli szczyt. 

















Odpadam jednak przed końcówką, gdyż jest stromo i ślisko i trzeba wspinać się po skałach. Maciej wspina się sam, ja czekam. Jest przeraźliwie zimno. Za to widoki wspaniałe!


























A zejście jest jeszcze trudniejsze. O 7.30 zaczynamy schodzić, początkowo idzie się nieźle, a potem im dalej, tym gorzej. To już jest katastrofa! Kamienie plączą mi się pod nogami, potykam się często. Znów zaczyna padać, a po jakimś czasie wręcz lać. Idziemy 5 godzin, masakra!





























Na dole jesteśmy o 12.30, nadal leje i wieje jakiś tajfun prawie, a busika brak. Po pół godzinie czekania jakaś pani podwozi nas na inny przystanek i dobrze, bo tam, na wyjściu z parku nie byłoby szans.
















W colectivo jesteśmy 40 minut od zejścia. Gdy docieramy do hostelu jestem tak wykończona,  że rzucam się do łóżka i natychmiast zasypiam. Śpię do 19! Idziemy na obiad do comedoru El Sabroson i za nasze dwa obiady płacimy 9.25$. Wypijamy piwko i idziemy dalej spać... Tym razem dostaliśmy inny, większy pokój, bo ten poprzedni zwolniliśmy, gdyż w nocy z niego nie korzystaliśmy, wchodząc na wulkan.
I tak to świętujemy dziś 35 rocznicę ślubu ;)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz