Po śniadaniu (śniadaniu??!) ruszamy do wioski indigenos. Droga jest błotnista, ale szeroka i wiedzie po raczej płaskim terenie, za to kilkakrotnie musimy przechodzić przez rzeczki i strumienie. Przeskoczyć się nie da. Pizarro przenosi mnie na barana, Maciej ciągle zdejmuje i zakłada buty. Po drodze widzimy małego węża, barbilla amarilla, po jego ukąszeniu umiera się w ciągu 24 godzin!

Barbilla amarilla, czy barba amarilla vel Bothrops asper jest bardzo jadowitym gatunkiem żmii pitnej, który występuje w siedliskach nizinnych, często w pobliżu siedlisk ludzkich. Lubi wilgotne środowisko i zamieszkuje las tropikalny i las wiecznie zielony. Jest stworzeniem samotnym, aktywnym głównie w nocy. Dobrze kamufluje się wśród liści lub w ściółce leśnej czekając na w zasadzce na zdobycz, taką jak myszy czy szczury. Uważany jest za najbardziej niebezpiecznego węza w tym regionie.
Idąc ścieżką przez dżunglę wcale go nie zauważyliśmy!
Do pueblo, czyli wioski Pijibasal docieramy po ponad 2 godzinach. Osada położona jest na brzegu Rio Pirre i składa się z kilkunastu domów wzniesionych na palach dookoła sporego, zielonego placu. Jest tu także szkoła, niestety, teraz zamknięta. Mieszkańcy sprzedają tu swoje tradycyjne wyroby, jak maski i plecione koszyki.

Przypatrujemy się dzieciom skaczącym do rzeki z wysokiej skarpy, one też oglądają nas z zainteresowaniem i popisują skokami.
Pijemy pipę de coco, czyli wodę kokosową i zjadamy miąższ kokosa prosto z drzewa.
Na almuerzo dostajemy spaghetti i ryż z kurą, ale to chyba stara kura, albo może nawet kogut, bo mięso jakieś takie twarde i łykowate.
Po południu idziemy na trek po okolicy. I znów strumienie i rzeka do przejścia, śliska, gliniasta ścieżka, chaszcze i wykroty, plantacje bananów i kukurydzy, kilka razy musimy się czołgać pod plotami z drutu kolczastego, czy to jakiś obóz przetrwania czy co? :p Trek trwa 2 godziny.

Wracamy do wioski. Życie towarzyskie kwitnie. Dzieci nie mają tu zabawek, a jednak potrafią się bawić. Wystarczy pies, którego traktują jak lalkę, piłka czy wielka opona. A czasami po prostu wystarczy być ze sobą....
Na almuerzo dostajemy spaghetti i ryż z kurą, ale to chyba stara kura, albo może nawet kogut, bo mięso jakieś takie twarde i łykowate.
Po południu idziemy na trek po okolicy. I znów strumienie i rzeka do przejścia, śliska, gliniasta ścieżka, chaszcze i wykroty, plantacje bananów i kukurydzy, kilka razy musimy się czołgać pod plotami z drutu kolczastego, czy to jakiś obóz przetrwania czy co? :p Trek trwa 2 godziny.

Tu kobiety, żona i matka oddzielają ziarno ryżu od plew, uderzając na zmianę z wielką siłą w dno dużego, drewnianego naczynia. Zgodna współpraca. I trudno stwierdzić, która matka, a która żona ;)
Przechodzenie w bród przez rzekę jest tu codziennością ;p
Przechodzenie w bród przez rzekę jest tu codziennością ;p
Na cenę, czyli kolację znowu ta stara kura, spaghetti, patacones i nasze warzywa z puszki. Później okazuje się, że za jedzenie musimy dodatkowo zapłacić, no kurczę, co jest? O tym nie było mowy! Znowu naciąganie białych gringos ;(
Pytamy o sendero na jutro rano, ale nie ma tu innego szlaku, więc postanawiamy
nie brać auta, tylko iść pieszo do El Real. Tym sposobem zaoszczędzamy 30$,
które i tak wydajemy na opłatę za posiłki.
Śpimy pod palapą na palach, na szczęście na łóżku jest moskitiera, ale i tak
jestem pożarta przez moskity jak nigdy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz