czwartek, 21 czerwca 2018

Indigenos w Pijibasal, czyli wizyta w pueblo

Po śniadaniu (śniadaniu??!) ruszamy do wioski indigenos. Droga jest błotnista, ale szeroka i wiedzie po raczej płaskim terenie, za to kilkakrotnie musimy przechodzić przez rzeczki i strumienie. Przeskoczyć się nie da. Pizarro przenosi mnie na barana, Maciej ciągle zdejmuje i zakłada buty. Po drodze widzimy małego węża, barbilla amarilla, po jego ukąszeniu umiera się w ciągu 24 godzin! 























Barbilla amarilla, czy barba amarilla vel Bothrops asper jest bardzo jadowitym gatunkiem żmii pitnej, który występuje w siedliskach nizinnych, często w pobliżu siedlisk ludzkich. Lubi wilgotne środowisko i zamieszkuje las tropikalny i las wiecznie zielony. Jest stworzeniem samotnym, aktywnym głównie w nocy. Dobrze kamufluje się wśród liści lub w ściółce leśnej czekając na w zasadzce na zdobycz, taką jak myszy czy szczury. Uważany jest za najbardziej niebezpiecznego węza w tym regionie.
Idąc ścieżką przez dżunglę wcale go nie zauważyliśmy!


















Do pueblo, czyli wioski Pijibasal docieramy po ponad 2 godzinach. Osada położona jest na brzegu Rio Pirre i składa się z kilkunastu domów wzniesionych na palach dookoła sporego, zielonego placu. Jest tu także szkoła, niestety, teraz zamknięta. Mieszkańcy sprzedają tu swoje tradycyjne wyroby, jak maski i plecione koszyki.





































W dżungli mieszka jaguar, to gipsowy odcisk jego łapy.















Przypatrujemy się dzieciom skaczącym do rzeki z wysokiej skarpy, one też oglądają nas z zainteresowaniem i popisują skokami. 



































Pijemy pipę de coco, czyli wodę kokosową i zjadamy miąższ kokosa prosto z drzewa. 



















Na almuerzo dostajemy spaghetti i ryż z kurą, ale to chyba stara kura, albo może nawet kogut, bo mięso jakieś takie twarde i łykowate. 






















Po południu idziemy na trek po okolicy. I znów strumienie i rzeka do przejścia, śliska, gliniasta ścieżka, chaszcze i wykroty, plantacje bananów i kukurydzy, kilka razy musimy się czołgać pod plotami z drutu kolczastego, czy to jakiś obóz przetrwania czy co? :p Trek trwa 2 godziny.























Odwiedzamy dwie rodziny, znajomych Pizarro, naszego przewodnika, żyjących poza wioską.





















Tu kobiety, żona i matka oddzielają ziarno ryżu od plew, uderzając na zmianę z wielką siłą w dno dużego, drewnianego naczynia. Zgodna współpraca. I trudno stwierdzić, która matka, a która żona ;)
































Przechodzenie w bród przez rzekę jest tu codziennością ;p














Wracamy do wioski. Życie towarzyskie kwitnie. Dzieci nie mają tu zabawek, a jednak potrafią się bawić. Wystarczy pies, którego traktują jak lalkę, piłka czy wielka opona. A czasami po prostu wystarczy być ze sobą....





























Na cenę, czyli kolację znowu ta stara kura, spaghetti, patacones i nasze warzywa z puszki. Później okazuje się, że za jedzenie musimy dodatkowo zapłacić,  no kurczę, co jest? O tym nie było mowy! Znowu naciąganie białych gringos ;(















 
Pytamy o sendero na jutro rano, ale nie ma tu innego szlaku, więc postanawiamy nie brać auta, tylko iść pieszo do El Real. Tym sposobem zaoszczędzamy 30$, które i tak wydajemy na opłatę za posiłki.
Śpimy pod palapą na palach, na szczęście na łóżku jest moskitiera, ale i tak jestem pożarta przez moskity jak nigdy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz