wtorek, 19 czerwca 2018

Vamos a la selva

Na śniadanie zjadamy wątróbkę i racuchy po 3$/porcję. Wątróbka na śniadanie! Ale jest smaczna i syta i chyba po raz pierwszy tutaj nie jestem głodna już o 10 ;p  


Na 7 jesteśmy umówieni z przewodnikiem. Czekamy. Za kratami. tu wszystko jest za kratami. Gdy guia przyjeżdża omawiamy szczegóły naszego 4-dniowego treku w selwie Parku Narodowego Darien. Płacimy po 50$/os. za dzień, czyli 400$ plus kupujemy jedzenie plus po 10$/os. za lanchę i 30$/ 4x4. Drogo!
















Pisarro bierze od nas 200$, kseruje nasze paszporty i idzie załatwiać jakieś formalności. Mam nadzieję, że nie zniknie w dżungli z naszą kasą...
Wraca i za 15$ robimy zakupy na trek. Bo musimy jeszcze dodatkowo kupić prowiant! Trochę obłazi, w końcu załatwia łódkę i dopiero o 9.15 ruszamy w dół rzeki Chucunaque. A ruch na rzece całkiem spory.














Płyniemy pół godziny i przesiadamy się do chevroleta 4x4, którym najpierw jedziemy zameldować się do Senafronte w Real, później do domu Pisarro, gdzie się długo grzebie i dalej wąską drogą przez selwę, nawet przejeżdżając w bród przez strumienie.





































Po pół godzinie wysiadamy i ok. 11 ruszamy w dżunglę. Idziemy jakąś godzinę i 15 minut, czasem po konarach lub kamieniach przez wodę. Prawdziwa dżungla. Zaczyna kropić, potem coraz mocniej pada, grzmi i w końcu rozpętuje się prawdziwa, tropikalna ulewa. Na szczęście mamy już blisko do campamiento, ale i tak jesteśmy przemoczeni do suchej nitki! ;(



















Rozwieszamy mokre rzeczy i trochę odpoczywamy. Po 14 Pisarro woła nas na lunch.
















Po jedzeniu opowiada, co będziemy robić jutro, pojutrze i popojutrze, ale chwila, co z dzisiaj?? Jest dopiero 14 i nie ma nic do robienia?! Nie z nami te numery! Naciskamy go więc troszeczkę i proponuje spacer do cascada. Idziemy przez dżunglę aż do rzeki i kawałek w górę strumienia, musimy iść po śliskich głazach i kamieniach; dobrze, że mamy wodne buty!
Kąpiemy się w wodospadzie, woda jest chłodna, orzeźwiająca. Przyjemnie...



Ale znów zaczyna padać,  więc żwawym krokiem wracamy do campamiento. Idziemy odpocząć do naszego domku.
W obozowisku jest kilka drewnianych budynków, na solidnych, murowanych podmurówkach, pomalowanych na jaskrawy żółty i zielony. Jest piętrowy domek dla turystów z ośmioma piętrowymi łóżkami,  które mają tylko materace, pościeli czy nawet koców oczywiście nie ma. Jest domek dla obsługi, która przebywa tu przez 30 dni, a potem ma 30 dni wolnego; aktualnie jest tu dwóch dużych Murzynów :p Jest też kuchnia z kuchenką gazową, podłączoną do wielkiej butli i nawet ogromna zamrażarka. Gdybyśmy to wiedzieli, przynieślibyśmy sobie piwo ;) Są prysznice z zimną wodą z pobliskiego strumienia i toalety. Niestety, nie ma hamaków :(






























Odpoczywamy sobie, ale długo nikt nas nie woła na kolację,  więc koło 20 idziemy się dopomnieć o jedzenie. Chyba Pisarro tego się nie spodziewał, bo daje nam tylko smażone 2 plasterki mielonki i 3 batatów. Zjadamy 'kolację' i idziemy spać. Zasypiamy przy odgłosach dżungli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz