Cały czas idziemy łagodnie w górę, tylko na końcówce trzeba ostro wspinać się po stromych, ziemnych stopniach aż do El Mirador. Widok tu jest pełniejszy i ładniejszy niż w Darien, ale to i tak ma się nijak do widoków z meksykańskich piramid, skąd- jak okiem sięgnąć- widać tylko selvę. Chwilę odpoczywamy i zaczynamy wracać. Jest 14.15.
Całą drogę wypatrujemy i nasłuchujemy quetzali, ale trudno je
zauważyć w tej gęstwinie. Nagle Maciej mówi 'szszsz', więc skradam się i
zaczynam gapić w górę. Jest! Wśród liści, wysoko na drzewie widzimy dość
dużego, kolorowego ptaka o zielono-niebieskim grzbiecie i czerwonym brzuszku. Czyżby to
był quetzal? Robimy zdjęcia, później będziemy weryfikować :p
Słyszymy również wycia aullatorów, czyli wielkich, czarnych wyjców, saraguato. Nie widać ich jednak, siedzą gdzieś dalej na drzewach.
.
Idziemy dosyć żwawo, ale Maciej i tak
twierdzi, że się grzebię :p Na drodze widzimy jasnozielonego, bardzo jadowitego
węża, vipra verde.
Chwilę po 16 nagle zaczyna lać i leje okropnie, to gwałtowna tormenta ze strumieniami wody lejącymi się prosto z nieba. Ścieżka natychmiast przemienia się w wartki strumień, początkowo uważamy, jak stawiać kroki, później staje się to zupełnie obojętne, gdyż buty mamy już kompletnie mokre :( chlupocze mi w środku! A musimy jeszcze przejść w bród przez strumień. Zanim wyruszyliśmy na szlak, strażnik parkowy ostrzegał nas, żeby uważać w czasie deszczu, gdyż woda gwałtownie przybiera i rzeka może stać się niebezpieczna. Wówczas należy zawrócić i iść z powrotem w górę (po tych stromych stopniach!) i dalej okrężną drogą. Idziemy szybko i udaje nam się bezpiecznie przejść przez wodę, do budki strażnika jednak jeszcze daleko. Docieramy tam o 17.25, o 17.15 odjechał busik. Strażnik powiedział kierowcy, że jeszcze ma dwoje turystów na trasie, jednak ten nie był przekonany, czy po nas przyjedzie. Chwilę gadamy ze strażnikami, potwierdzają, że widzieliśmy quetzala, ale była to quetzalica, osobnik męski ma długi ogon. Ponieważ nie ma busa, proponują nam darmowy nocleg, my jednak wolimy wracać do Boquete. Nie pozostaje nam nic innego, jak zejść 2,5 km do przystanku Pipeline, gdzie jest większa szansa (jakakolwiek szansa) na transport do miasta. Moje odciski bolą mnie na każdym kroku! Ledwo idę :( Strażnik mówił, że to tylko 30 min., nam zabiera 45! Plus całe sendero trochę ponad 7h, masakra! Na szczęście przestało padać.
Zapada zmrok, wokół żywego ducha. Siedzimy na przystanku, gdy nadjeżdża jakiś jeep. Zatrzymujemy do, ale nie chce nas zabrać, bo ma w środku pełno psów. Na szczęście wkrótce pojawia się taksówka i za 2$/os. (czyli tyle, co busik!) zawozi nas do Boquete. Skonana jestem. Zaraz idziemy zjeść w El Sabroson, wołowinę i wieprzowinę z dodatkami, razem za 5,75$! Zmęczona, padam wcześnie...
Chwilę po 16 nagle zaczyna lać i leje okropnie, to gwałtowna tormenta ze strumieniami wody lejącymi się prosto z nieba. Ścieżka natychmiast przemienia się w wartki strumień, początkowo uważamy, jak stawiać kroki, później staje się to zupełnie obojętne, gdyż buty mamy już kompletnie mokre :( chlupocze mi w środku! A musimy jeszcze przejść w bród przez strumień. Zanim wyruszyliśmy na szlak, strażnik parkowy ostrzegał nas, żeby uważać w czasie deszczu, gdyż woda gwałtownie przybiera i rzeka może stać się niebezpieczna. Wówczas należy zawrócić i iść z powrotem w górę (po tych stromych stopniach!) i dalej okrężną drogą. Idziemy szybko i udaje nam się bezpiecznie przejść przez wodę, do budki strażnika jednak jeszcze daleko. Docieramy tam o 17.25, o 17.15 odjechał busik. Strażnik powiedział kierowcy, że jeszcze ma dwoje turystów na trasie, jednak ten nie był przekonany, czy po nas przyjedzie. Chwilę gadamy ze strażnikami, potwierdzają, że widzieliśmy quetzala, ale była to quetzalica, osobnik męski ma długi ogon. Ponieważ nie ma busa, proponują nam darmowy nocleg, my jednak wolimy wracać do Boquete. Nie pozostaje nam nic innego, jak zejść 2,5 km do przystanku Pipeline, gdzie jest większa szansa (jakakolwiek szansa) na transport do miasta. Moje odciski bolą mnie na każdym kroku! Ledwo idę :( Strażnik mówił, że to tylko 30 min., nam zabiera 45! Plus całe sendero trochę ponad 7h, masakra! Na szczęście przestało padać.
Zapada zmrok, wokół żywego ducha. Siedzimy na przystanku, gdy nadjeżdża jakiś jeep. Zatrzymujemy do, ale nie chce nas zabrać, bo ma w środku pełno psów. Na szczęście wkrótce pojawia się taksówka i za 2$/os. (czyli tyle, co busik!) zawozi nas do Boquete. Skonana jestem. Zaraz idziemy zjeść w El Sabroson, wołowinę i wieprzowinę z dodatkami, razem za 5,75$! Zmęczona, padam wcześnie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz