Po śniadaniu ruszamy na prawie dwugodzinny jungle trek. Nie są zachowane podstawowe zasady bezpieczeństwa- Indianin z przodu, Indianin z tyłu, gdyż nie ma tu Indian, hahaha; idziemy tylko z Tamem i nie ma on maczety, tylko jakiś kozik :p Zresztą maczeta tu niepotrzebna, gdyż ścieżka jest wykarczowana i nie ma tu nic ciekawego, tylko parę trujących roślin i drzew, poza tym jak to w dżungli :) Wędrujemy tak przez niecałe 2 godziny, potem okazuje się, że robimy kółko wokół obozu, a poza tym kółkiem są tylko pola uprawne :(
Wracamy na lunch, kawałki bananów w cieście i kulki ciasta smażone w głębokim tłuszczu. Zawieszamy się w hamakach i robimy sjestę, nawet zasypiam.
Camp Uncle Tan to podesty wśród drzew namorzynowych, stojących cały czas w wodzie. Wyzwaniem jest tu 'łazienka' z dużymi, plastikowymi beczkami, z których rondelkiem czerpie się wodę i polewa ciało... brrrr, dosyć zimno, ale nawet daję radę umyć głowę! :) Toalety też spłukuje się rondelkiem :p
O 14 już nas gonią na fishing, dodatkowo płatny 40 MYR/os. Bierzemy wędki i na łódkę. Maciej pokazuje, co z tą wędką robić i jak ją zarzucać, oczywiście z tym moim brakiem koordynacji jestem kompletnie zamotana, nawet nazywa mnie fajtłapą, ale to ja jestem pierwsza, która łowi rybę, nawet nie nasz przewodnik :) W sumie łapię 3 catfishe, Tam 7, a Maciej żadnej :p Wieczorem Tam robi je na barbecue, ale nie na węglu drzewnym, tylko kawałkach drewna. Smaczne.
Po południu przyjeżdża nowa grupa, 4 Anglików w średnim wieku, 2 młodych
Hiszpanów i hiszpańska rodzina z 5 dzieci (!) no i robi się głośno.
Po kolacji, która jest słabsza niż poprzedniego dnia, gdyż kucharz wyjechał i
został tylko jego pomocnik, idziemy na night jungle trek. Spacerujemy godzinę i
szukamy ciekawostek. Udaje nam się zobaczyć zabawne owady, buffy fish owl, blue-eared kingfisher, white-breasted waterhen i black-crowned night heron.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz