Wstajemy o 2 w nocy (!), zaraz śniadanie, bo o 2:30 mamy iść na szczyt Gunung Kinabalu, ale od poprzedniego wieczoru pada deszcz i nad ranem nadal mży. Czekamy na sygnał wyjścia wraz z kilkudziesięcioma innymi turystami.
Kierownik przewodników przesuwa wyjście na 3:30, więc wracamy do łóżka, gdzie drzemiemy przez godzinę. Nadal jednak trochę mży i kierownik podejmuje decyzję o zamknięciu szlaku z powodów bezpieczeństwa. Nie zgadzamy się z nim, bo twierdzimy, że to nadmierna asekuracja, widoczność jest dobra co prawda nadal trochę mży, ale pogoda z godziny na godzinę poprawia się. Nic nie możemy jednak zrobić, szlak zamknięty i nie wejdziemy na szczyt, a było tak blisko. Jesteśmy wściekli i zdegustowani. Mamy pretensje do przewodników, ale nie da się z nimi rozmawiać.
Czekamy do 8 rano i zaczynamy schodzić. Zejście zabiera nam 3,5h, jednak idziemy w złych humorach. I jeszcze ten chamski napis na bramie wyjściowej parku: 'Welcome back! You're successful climbers!' Taaaa, gdyby jeszcze pozwolili nam zdobyć szczyt....
Na dole w Balsam Cafe zjadamy jeszcze lunch w formie bufetu, dużo i smacznie. Rozmawiamy z parą Anglików i naszym Antonem, którzy też są wkurzeni na zakaz wejścia na szczyt i oburzeni ceną tego przedsięwzięcia. Skandal!
Wracamy do D'Villa
Rina po rzeczy i idziemy na szosę łapać autobus do Kota Kinabalu. Jeszcze dobrze nie zdążamy zdjąć plecaków i ustawić na ziemi, kiedy zatrzymuje się minivan i zabiera nas za 25 RM/os.
Wysiadamy na umownym terminalu vanów na Plaza Merdeka; i dobrze, bo przynajmniej jesteśmy niedaleko przystani, a taki był nasz zamiar, gdyż jutro chcemy popłynąć na snorkelling. Idziemy szukać noclegu. Jesteśmy w chińskiej dzielnicy, rozglądamy się i nasz wybór pada na Fat Rhino Hostel. I na mnie, Maciej zostaje z plecakami. Do recepcji muszę wejść na pierwsze piętro, ale pokój oglądam aż na czwartym :p Pierwszy wybór i bingo! zostajemy tu. Pokój z klimą, wiatrakiem, dzieloną łazienką i śniadaniem kosztuje 61 RM. Oczywiście jest internet; tu wszędzie jest :) Hehe, dopiero później okaże się, jakie to śniadanie i jaki internet :p
Robimy pranie, bo zostajemy tu dwie noce. I jest klima, która pomaga w suszeniu. Zawsze wykorzystujemy taki bonus ;)
Wychodzimy na miasto, które szykuje się już do Nowego Roku Chińskiego (16 lutego), szukamy kantorów, by wymienić dolary, przechadzamy się nadmorską promenadą, a kolację planujemy, jak zawsze koło 18, 19, ale okazuje się, że wszystkie knajpy o tej porze są już zamknięte (!), więc tylko Maciej zjada tak zwane ABC (rodzaj lodowego deseru, na który składają się attap chee czyli nasiona palmowe, czerwona fasola, słodka kukurydza, galaretka; ale że lody z fasolą? i kukurydzą? ;p), a ja zostaję głodna. To już wolę być głodna...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz