Po południu wyjeżdżamy, a raczej wylatujemy z Mulu, więc od rana, po śniadaniu w Buduk Ubong, jak wczoraj idziemy na Tree Top Tower, a później robimy Botany Loop, jeszcze jedną ścieżkę w parku. Zwierząt, takich prawdziwych, dużych i drapieżnych to tu w tym parku nie ma, widzimy tylko jakiegoś myszowatego ;p
Zbieramy nasze rzeczy i idziemy na lotnisko. Przyroda tutaj jest fascynująca, zieleń jest bujna, wręcz kipi ;) Jestem głodna, więc zjadam jakiś ryż. Znowu lecimy Mas Wings, tylko godzinę, ale i tak dostajemy ciasteczka i wodę; lubię te linie, dbają o głodnego pasażera ;)
W Kuching na lotnisku bierzemy taksówkę na spółę z parą Japończyków, składamy się po 15 RM i jedziemy najpierw do naszego hostelu. Miasto jest wielkie i wcale niefajne. Duży ruch, dużo samochodów.
W Quiik Cat Hostel, który zarezerwowaliśmy przez Booking.com za nocleg płacimy 55 RM i mamy pokój bez okna (dlaczego oni nie piszą w ofercie, że pokój nie ma okna??!), za to z klimą, wspólną łazienką, internetem i śniadaniem 24h/dobę (ale to nic dziwnego, bo to tylko tosty z dżemem i margaryną ;p).
Idziemy na miasto, na szczęście centrum jest przyjemne, położone nad rzeką Sarawak wzdłuż której stoją budki z jedzeniem, sklepy z wyrobami rzemieślniczymi i kolonialne budynki. W informacji turystycznej wypytujemy o parki narodowe i jak do nich dojechać.
Niedaleko nas jest Chinatown, w którym wieczorem zjadamy kolację. Pierwszy i jedyny raz podczas całej wyprawy jemy wieprzowinę, cóż wędrujemy po krajach muzułmańskich ;p W Lao Ya Kheng Food Court na Carpenter Street zjadamy kuen chap, typowe danie w Kuching. To szerokie, płaskie wstęgi ryżowego makaronu, rozmaite kawałki pieczonej wieprzowiny zanurzone w aromatycznym sojowym bulionie, mniam! Niby miseczka niewielka, ale najadamy się porządnie. I to cały sekret tego chińsko-malajsko-indyjskiego jedzenia, że jest go niewiele, a człowiek syty jest ;p

Trochę jeszcze spacerujemy po nocnym Kuching, pięknie oświetlonym i wracamy do Quiik Cata. Tu wszędzie są koty! A Kuching właśnie znaczy 'kot' ;)
W Kuching na lotnisku bierzemy taksówkę na spółę z parą Japończyków, składamy się po 15 RM i jedziemy najpierw do naszego hostelu. Miasto jest wielkie i wcale niefajne. Duży ruch, dużo samochodów.
W Quiik Cat Hostel, który zarezerwowaliśmy przez Booking.com za nocleg płacimy 55 RM i mamy pokój bez okna (dlaczego oni nie piszą w ofercie, że pokój nie ma okna??!), za to z klimą, wspólną łazienką, internetem i śniadaniem 24h/dobę (ale to nic dziwnego, bo to tylko tosty z dżemem i margaryną ;p).
Idziemy na miasto, na szczęście centrum jest przyjemne, położone nad rzeką Sarawak wzdłuż której stoją budki z jedzeniem, sklepy z wyrobami rzemieślniczymi i kolonialne budynki. W informacji turystycznej wypytujemy o parki narodowe i jak do nich dojechać.
Niedaleko nas jest Chinatown, w którym wieczorem zjadamy kolację. Pierwszy i jedyny raz podczas całej wyprawy jemy wieprzowinę, cóż wędrujemy po krajach muzułmańskich ;p W Lao Ya Kheng Food Court na Carpenter Street zjadamy kuen chap, typowe danie w Kuching. To szerokie, płaskie wstęgi ryżowego makaronu, rozmaite kawałki pieczonej wieprzowiny zanurzone w aromatycznym sojowym bulionie, mniam! Niby miseczka niewielka, ale najadamy się porządnie. I to cały sekret tego chińsko-malajsko-indyjskiego jedzenia, że jest go niewiele, a człowiek syty jest ;p

Trochę jeszcze spacerujemy po nocnym Kuching, pięknie oświetlonym i wracamy do Quiik Cata. Tu wszędzie są koty! A Kuching właśnie znaczy 'kot' ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz