sobota, 9 lipca 2016

Masai Mara, safari day 6

Pobudka o 5.39, wyjazd o 6.25, znowu spóźnienie,  tym razem 25 min. Wyjeżdżamy z campu, po drodze widzimy impale, topi i zebry. I słonie o wschodzie słońca...



Później 3 nosorożce, niestety daleko; i szybko znikają w zaroślach. Ale i tak mamy szczęście, zobaczyć je na wolności to rzadkość; są takie nieśmiałe i płochliwe.
















Kolejne zwierzaki, jest ich tu mnóstwo!

















Potem pokazuje się nam simba. Kompletnie nie zwraca na nas uwagi. Idzie sobie powoli, dostojnie, by zniknąć w kępie krzewów.  I nie chce wyjść.  Nadjeżdżają następne jeepy, ale jest już za późno :p my byliśmy pierwsi, ha!






























Jest jeszcze wcześnie, dlatego zobaczyć można mnóstwo zwierząt. Safari należy robić od świtu, bo później zwierzęta się chowają. I koło południa jest ich faktycznie mniej. Wychodzą ponownie po południu.

















Informacja otrzymana przez radio, że ktoś widzi geparda. Jedziemy i faktycznie jest! Z upolowaną gazelą leży w trawie i zajada. Niestety,  jest daleko.  I jak zawsze dużo jeepów z turystami ;p
















Jeszcze trochę jeździmy i ok. 9 Nick kieruje się w stronę bramy wyjazdowej. Jak to?! Przecież miało być pół dnia! Protestujemy i Nick zawraca. Do południa jeździmy po wertepach, bocznymi drogami, widzimy ok 20 żyraf, stado bawołów i zebry, dużo, dużo zebr. Pytamy o śniadanie,  mówi, że nic nie ma do jedzenia. What???
No to znowu się odchudzamy. A miały być 3 posiłki dziennie.

















O 12.15 wyjeżdżamy z Masai Mara. Znów mówię, że jesteśmy głodni, więc Nick zatrzymuje się w pobliskiej osadzie i tam, w lokalnej 'restauracji' jemy śniadanie? lunch? brunch? Bierzemy jedną porcję na spółę, bo nie wygląda to dobrze. Danie składa się z góry miazgi, tłuczonych ziemniaków, fasoli i kukurydzy i niewielkiej ilości kapusty. I trochę chili.  Bleeee. Jem, bo nie mam innego wyjścia :/ trochę jestem głodna, nie! bardzo jestem głodna.

















To jest kuchenka, na której gotuje się potrawy w restauracji.















A to jest piłka.















Na dworze bawią się dzieci.
















Po drodze masajska łazienka ;p
















i masajska pralnia ;p















Jedziemy szutrową drogą no i znowu łapiemy panę.  Wymiana opony zabiera pół godziny. Potem jest asfalt, w którym dziury zasypane są piaskiem.































Po drodze lunch?- jedna kolba kukurydzy z grilla od przydrożnego sprzedawcy na nas dwoje. Cóż to, wczasy odchudzające?


















Do Nairobii docieramy ok 20. Nie ma tu normalnego terminala, tylko skrzyżowanie, na którym kłębią się autobusy, vany i inne pojazdy. Hałas.
I pełno czarnych Murzynków. Niefajnie. Czujemy się dosyć nieswojo.
Nie ma nocnego autobusu do Arusha, więc postanawiamy wracać do Mombasy. Nick, zgodnie z ustaleniami kupuje nam bilety, będziemy wracać nocnym do Mombasy, wyjazd o 21. Mamy miejsca z tyłu, obok nikogo nie ma, więc rozkładam się na dwóch siedzeniach i zasypiam, Śpię do 1, potem Maciej się przesiada i mam jeszcze więcej miejsca.  Ale ze spaniem gorzej, tylko drzemię. Nad ranem docieramy szczęśliwie do Mombasy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz