Jedziemy na wycieczkę do Spice Farm i na Prison Island. O 9.30 przed hotelem spotykamy się z Emanuelem i nowym kierowcą, Mandelą. Chcieliśmy jechać znowu z Omarem, ale Emanuel strasznie namieszał. Jemu najpierw nie potwierdził wycieczki, a potem powiedział, że ma za duży samochód i jest za drogi. Nam natomiast mówi, że Omar ma dziś inną wycieczkę. Kłamczuch! Nie ujawniam, że wiem, co jest grane, niech to załatwiają między sobą.
Jedziemy więc, najpierw do Spice Farm, czyli Zanzibar Agricultural Research Institute, gdzie naszym przewodnikiem jest Piszczek, czarnoskóry, żeby nie było. I gada po polsku! Mam nieodparte wrażenie, że połowa miejscowej ludności na Zanzibarze mówi po polsku. Zabawne to. Zanzibar, nie ma masakra.















Chodzimy z nim po tej farmie, a on opowiada o tropikalnych roślinach, nasionach i owocach i pokazuje je. My wąchamy, dotykamy, smakujemy. Fajnie.






















Jego pomocnik plecie dla mnie koszyczek na próbki roślinne, które tam wrzucamy, opaskę na głowę, pierścionek, bransoletkę i naszyjnik, a dla Macieja czapkę i krawat. Fajnie.






Na miejscu ludzie, ktorzy mieszkają na farmie wytwarzają mydełka i perfumy, ładne, ale strasznie drogie, bo za takie mydełko chcą 8$! O perfumy nawet nie pytam.






Potem dają nam kokosa do picia i jedzenia. I starszy mężczyzna daje pokaz wspinania się na palmę i śpiewu. Potem, oczywiście piosenka 'Jambo, Jambo sana' i żenująca grupa starszych, głośnych kobiet, może z Itaki.





Prowadzą nas do sklepu z przyprawami, kawą i herbatą, ale właściwie wszystko mam.
Na koniec degustacja owoców, częstują nas kawałkami pomarańczy, pomelo, arbuza, ananasa, chlebowca, banana i mango. Zwiedzanie farmy przypraw trwa dwie godziny.




Jedziemy dalej do Stone Town, skąd mamy łódkę na Prison Island, płyniemy tam 40 minut.





Tu z przewodnikiem z łódki zwiedzamy dawne więzienie i oglądamy wielkie żółwie. Jednego z nich nie zauważam na ścieżce i się o niego przewracam.





Na wyspie jesteśmy niecałe półtorej godziny. I wracamy do Stone Town. Tu wsiadamy do samochodu i mamy wracać do Jambiani. Ale zaraz, zaraz, a gdzie lunch albo cokolwiek do jedzenia? Przecież miał być pilau rice? Pytam kierowcę, on nic nie wie, więc każę mu zadzwonić do Emanuela. A ten kręci. Mówi, że nie ma jedzenia, że jak chcemy jeść, to musimy zapłacić. Odpowiadam, że nie taka była umowa, że miał być pilau rice. On mówi, że nie, a ja jestem wkurzona. I głodna. Bo gdybym wiedziała, że nie będzie jedzenia, to wzięłabym coś z hotelu. Na śniadanie jest tak dużo jedzenia, że zawsze nam zostaje.





































Gdy przyjeżdżamy do Jambiani, szybko idziemy do Mwisha Restaurant zamówić lobstera na jutrzejszą urodzinową kolację i dopytać, czy mają zimne piwo. Wszystko dograne, więc szybciutko lecimy na happy hour do Kupaga Villas. Ja zamawiam Moscow mule, a Maciej rum something.






Na kolację dziś idziemy do Jiwe's Swahili Kitchen, gdzie ja biorę grillowaną ośmiornicę, a Maciej rybę z grilla. Jedzenie jest dosyć smaczne, ale nie powala. W dodatku nie ma piwa, więc wypijamy je w Zad East Bar, przy okazji załapując się na koncert na żywo.







W nocy jest gorąco, 28°C, ale odczuwalna 33°C, więc ciężko jest spać. W naszym pokoju nie ma klimy, jest tylko wiatrak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz