wtorek, 3 grudnia 2024

Podróż na urodzinowy Zanzibar, Berlin - Zurych - Kilimanjaro - Zanzibar

Wyruszamy w poniedziałek, 2 grudnia. Na 22.30 zamawiamy ubera na dworzec autobusowy, 32 zł. Przyjeżdża po nas czarnoskóry mężczyzna (no mam problem z tą poprawnością polityczną), którego oczywiście zagaduję. Pytam, skąd jest, okazuje się, że z Rwandy. Oooo, to coś dla nas, bo Rwandą jesteśmy zainteresowani jako celem podróży. Jednym z celów podróży. Pytam go o goryle górskie, mówi, że może rozeznać temat i da mi znać. Miło rozmawiamy. Na dworcu wymieniamy się telefonami/whatsappem. Przez aplikację dajemy mu napiwek. Wkrótce przyjeżdża autobus, piętrowy. Mamy miejsca na górze. Trzygodzinna podróż mija szybko, nawet mimo kontroli dokumentów przez policję gdzieś po drodze.







W Berlinie jesteśmy tuż przed trzecią. Koło 5 zjadamy Wurst und Brotchen, aby tradycji stało się zadość, a o 6 idziemy do bramek bezpieczeństwa. Okropni się tu zrobili, szczegółowo sprawdzają bagaże, a ponieważ tym razem mam walizkę, bo przecież jedziemy na urodzinowe beach holiday, to muszę ją rozbebeszyć, aby wyjąć tablet i kosmetyki. Urzędniczka wyciąga wszystkie buteleczki z kosmetyczki i przekłada do plastikowego woreczka.









Do Zurychu lecimy Airbusem A320 linii Swiss, jest dosyć pusty. Serwują wodę i czekoladki, a steward jest miły.







Tu w Zurychu szybko, szybko, bo na przesiadkę nie mamy dużo czasu, jedziemy pociągiem z terminala A na terminal E, wszystko odbywa się bardzo sprawnie. Jeszcze po drodze łapiemy kod do wifi, można z niego korzystać przez 4 godziny, ale my już wsiadamy do samolotu, tym razem linii Edelweiss Zanzibar - Kilimanjaro.









Lecimy Airbusem A340. Mamy szczęście, siedzimy na środku i obok mnie są dwa miejsca wolne; będę się miała gdzie rozłożyć. Nie zdążam. Jakieś Francuzki proszą nas, żebyśmy się przesunęli, bo mają osobne miejsca, a chciałyby siedzieć razem. Niechętnie, ale się zgadzamy, jednak nie zdążam się przesunąć, gdy na zewnętrzne miejsce wpycha się wielki grubas. Co to? Stwierdził, że u nas w rzędzie są wolne miejsca, a on siedzi za nami, gdzie są wszystkie zajęte. Robi się mała awantura, Francuzki wołają jedną stewardesę, potem drugą, obie usiłują zmusić grubasa do powrotu na jego miejsce, bezskutecznie. Chyba się go boją! Grubas siedzi w naszym rzędzie. Jestem niezadowolona, bo de facto zajmuje półtora miejsca, do tego sapie. Ale wcale się nie dziwię..... z takim brzuchem...



Serwują jedzenie - chicken with polenta, green peas and beetroot plus pudding, nawet dobre. Ale grubas jest tak gruby, że nie może otworzyć swojego stolika i otwiera ten obok! Je łapczywie, jak nasi byli znajomi, wręcz łyka to jedzenie. I mlaska i sapie. Horror. Jestem tak poirytowana, że idę do stewardessy i mówię, jak się z tym czuję i że ma go wyrzucić na właściwe miejsce. Odpowiada, że nic nie może zrobić i że my możemy się przesiąść. No przecież to jest bezczelność, żeby takie coś nam proponować! Chyba się go boi!
Jestem już naprawdę wkurzona! Do tego okazuje się, że linie Edelweiss, które początkowo bardzo nam się podobały, nie serwują alkoholu. Nie mówię już o alkoholach mocnych, nawet wina czy piwa nie podają. Wszystko jest płatne. Skandal! Już nam się Edelweiss nie podoba!







Na szczęście udaje mi się zasnąć i śpię jakieś trzy godziny. Potem oglądam 'It Ends with Us', fajny.







I tak jakoś dolatujemy do Tanzanii. Jednak na lotnisku Kilimanjaro mamy ponad godzinny stopover, podczas którego musimy wysiąść z samolotu i czekać w lounge. W tym czasie ekipa sprzątająca sprząta samolot. Wsiadamy i po około 45 minutach lądujemy na Zanzibarze.







Zabieramy nasz bagaż podręczny i idziemy do terminala. Tu sprawdzają obowiązkowe ubezpieczenie ZIC, które wykupiliśmy jeszcze w Polsce, 44$/os. Potem kontrola paszportowa i e-wizowa, 50$/os., równiez załatwiona w Polsce. Tym razem nie musimy okazywać żółtych papierów, czyli szczepienia przeciwko żółtej febrze, które robiliśmy 10 lat temu. I nie trzeba dawać odcisków palców, jak w 2016.
Nie wszyscy te dokumenty mają i muszą je załatwić tu, na miejscu. Bez tego nie wjadą.
Internet jest i działa bez żadnych loginów i passwordów.


Wychodzimy na zewnątrz, gdzie czekają różni kierowcy z karteczkami z wypisanymi imionami/nazwiskami osób, które odbierają. Jednak po nas nikt nie przyszedł, a wykupiliśmy na bookingu przejazd do Jambiani. No co jest?
Ale znam angielski, więc proszę jednego z kierowców, by skontaktował się z Mahmudem, na szczęście dostaliśmy jego numer od bookingu. Kierowca dzwoni i po chwili pojawia się Mahmud. Przyjechał jakimś wielkim autem, do przewozu 6 osób. Po co?
Potem okazuje się, że do wożenia turystów na Zanzibarze mają tylko takie duże busiki.



No dobra, to jedziemy do Jambiani. Przejazd trwa godzinę, zajeżdżamy na miejsce, dostajemy pokój i zamawiamy dwa lokalne piwa Kilimanjaro. I idziemy spać.
Ah jak tu ładnie!
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz