Dzień chilloutowy. Kąpiemy się w oceanie i basenie, odpoczywamy na leżaku, czytamy. Jest dobrze. Na Zanzibar nie ma masakra, jak mówią nasi plażowi agenci turystyczni.



















W którymś momencie dochodzi do małego incydentu, gdyż na teren hotelu wdzierają się plażowi sprzedawcy, którzy chcą wcisnąć Maciejowi swój towar. Przychodzi właścicielka, ktoś z obsługi, robi się zamieszanie i sprzedawcy zostają wyrzuceni. Oni nie mają prawa wchodzić na teren hotelu, o czym doskonale wiedzą, więc kompletnie nie mam pojęcia dlaczego w ogóle weszli. Wychodzimy więc do nich, bo są to nasi znajomi sprzedawcy bransoletek, bryloczków i innych pierdoł, Thomas i Raphael. Rozkładają swój towar, a ja grzebię. W sumie coś tam wybieram, ale wybór mają gorszy niż sprzedawcy sprzed trzech dni, którzy jednak zniknęli. Mój przyszły towar mam włożyć do drewnianej miski, a oni podają cenę za całość, a nie za pojedyncze sztuki. No ale chyba zwariowali!! Chcą 350.000 TZS za 15 sztuk! To 140 dolarów! Amerykańskich! Obśmiewamy ich i zaczynamy się targować. W końcu staje na 25$, przy czym Maciej dokłada im tę piątkę poza limit 20$, który ustaliliśmy. No dobra, niech będzie, sympatyczni są.





Pod wieczór idziemy do Kupaga Villas na happy hour i zamawiamy caipiroska i rum something.


















Na kolację idziemy do Pili Pili, gdzie zamawiamy krewetki i kalmary z grilla, po 9$, dobre. I piwo Safari, po 3$.









Brak komentarzy:
Prześlij komentarz