Bardzo niewygodne spanie dzisiejszej nocy mamy. Wstajemy na śniadanie na 8, a o 8.30 mamy wyruszyć na 5-godzinny trek do selwy, czeka już na nas nasz przewodnik, młody chłopak o imieniu Timbor. Nie wyruszamy jednak o czasie, bo Belgowie się grzebią. Przechodzimy przez wieś i wchodzimy do dżungli. Idziemy główną ścieżką, boczne są zagospodarowywane w ten sposób, by przywrócić roślinność, by ścieżki zarosły ponownie. W tym celu zasadzono rośliny, a dokładniej powtykano w glebę patyki, z których później wyrosną drzewa. Gleba tu jest tak bogata w próchnicę, że z każdego patyka wyrasta nowa roślina. Do tego klimat- ciepły i wilgotny. Timbor trochę opowiada o selvie, ale naprawdę trochę. Szkoda. Idziemy najpierw do La Kanha, malutkiej świątyni ukrytej w dżungli.



Potem idziemy do wodospadu, gdzie kąpiemy się przez godzinę. Woda jest rześka, dobrze chłodzi rozgrzane od marszu ciało. No i wracamy. Już?? Wiedziałam, że tak będzie, zawsze tak jest. Wszystkie wycieczki są zawsze krótsze niż miały być. Nasza trwa 3 godziny 45 minut, i tak nieźle, bo w agencji powiedziano, że trek potrwa 3 godziny. Mimo tego dajemy Timborowi napiwek, 100 mxn.














O 14 jemy almuerzo, bisteca con tomates y riz, dosyć dobre. Po południu już sami wyruszamy ponownie do selvy, odważni jesteśmy. Nie ma chyba większego problemu, gdyż jest tam właściwie tylko jedna ścieżka. Dochodzimy aż do wodospadu, gdzie chwilkę rozmawiamy z Lacandonem. W drodze powrotnej chcemy iść do La Kanha, ale nie udaje nam się znaleźć właściwej ścieżki, ta która idziemy nie wydaje nam się znajoma, więc odpuszczamy. Nie chcielibyśmy zaginąć w dżungli. Wracamy. I znów nam się coś pomyliło, zgubiliśmy ścieżkę i wyszliśmy z innej strony niż powinniśmy. Najważniejsze jednak, że wyszliśmy z selvy.



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz