Po śniadaniu (piwo z rana jak śmietana) wyjeżdżamy z Tulum do Muyil. Idziemy na terminal de autobuses, bo dziś niedziela i colectivos nie jeżdżą. Jest już upał, ciężko się idzie z tymi plecakami. I nie wiem, czemu nie łapiemy busika? Po ponad 20 minutach docieramy na przystanek colectivos, pytamy i okazuje się, że jednak w niedzielę jeżdżą. Super. I ruszamy za 5 minut, przejazd kosztuje 70 mxn/os.




Wysiadamy w Muyil i zaczynamy szukać noclegu. Nie mamy żadnej rezerwacji, gdyż na bookingu i innych portalach noclegowych nie ma tu żadnych opcji. Są i owszem na lagunie na plaży, ale to poza naszym zasięgiem finansowym. Pytamy kilka osób, szukamy we wsi, cały czas z tymi ciężkimi plecakami na garbie, w końcu znajdujemy. To prywatne hospedaje kawałek od centrum, więc gospodarz zawozi nas furgonetką na pace. Ale zabawa.


Pokój jest duży, łazienka prymitywna, jest niezbyt czysto, ale jest klima. No i nie mamy wyjścia. Płacimy 500 mex, bierzemy prysznic, tzn. próbujemy wziąć, bo woda ledwo ciurka.




I idziemy do wsi, najpierw do centro visitantes.




Tu umawiamy się na wycieczkę lanchą, 2 godziny przejażdżki po lagunie i przepłynięcie kanałem, ale musimy zapłacić 1000 mex/os., więc wiozą nas do biura i potem od razu na lagunę. Tu zakładamy kamizelki ratunkowe, wsiadamy do łódki i ruszamy. Laguna jest przepiękna, a woda lazurowa i turkusowa. Po przepłynięciu laguny wpływamy w kanał, wzdłuż którego rosną mangrowce. Wypływamy znowu na otwartą wodę i w kolejnym kanale o długości 12km cumujemy łódkę. Teraz będziemy pływać, a właściwie unosić się z prądem na długości kilometra. Ale zabawa. Płyniemy spokojnie, nie trzeba nic robić, woda sama nas unosi. Po przepłynięciu dystansu spotykamy naszego kapitana, który przyniósł nasze sandały, byśmy nie szli boso po rozgrzanych drewnianych podestach. I tak sobie maszerujemy przez tę pampę, gdy nagle uderza mnie myśl- co z naszym plecakiem?? Został na lanchy, lanchero jest tutaj, to kto go pilnuje?? A w plecaku są wszystkie nasze dokumenty, pieniądze, karty kredytowe... Przyspieszamy więc kroku, prawie biegniemy po tych podestach, a to kawałek drogi. Wreszcie jest! Jest łódka, a w niej jest plecak! Sprawdzamy, wszystko jest, uffff. Nasz błąd, ale kto by pomyślał, że facet wyjdzie sobie z łódki? Wracamy. I oczywiście, jak zawsze, wycieczka jest krótsza, miała trwać 2 godziny, a trwa 1h 45. Pfff.




























Idziemy teraz do citio archeologico, to starożytne miasto Majów z ruinami świątyni i artefaktami z okresu od 300 r. p.n.e. do 1500 r. n.e.65/os., teraz jest ono niewielkie i ma jedynie trzy budowle. Ale jest ładne, zwiedzamy je w niecałą godzinę. Wracamy sendero przez wspaniałą selvę z bujną roślinnością. Po drodze jest wieża widokowa, El Mirador Sian Ka'an, ja nie wchodzę, bo przecież umarłabym że strachu, Maciej wchodzi i wraca zachwycony. Dookoła dżungla, a w oddali laguna. Za przejście tym sendero jest opłata 50 mxn, ale kobiecie pilnującej nie chce się wstać z hamaka, więc przechodzimy za free.




Idziemy do Oxxo, planujemy kupić po obiedzie piwo. Szukamy knajpy, jedna zamknięta, a w południe była otwarta, inne punkty gastronomiczne istnieją tylko na banerach, zostaje nam bar, w którym serwują tacos. Nie lubię tacos. Ale nie mam wyjścia. Zamawiamy 5 sztuk z wieprzowiną i dużą butelkę wody, płacimy 130 mxn i jeszcze korzystamy z internetu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz