niedziela, 19 stycznia 2020

Muscat, dzień 3, opera, plaża i meczety

Na dachu naszego hotelu znajduje się taki basen, szkoda, że jest za zimno i za wietrznie na kąpiel, przynajmniej dla mnie ;p Po śniadaniu wybieramy się do meczetu sułtana Qaboosa.
 










Najpierw ucieka nam autobus nr 2, 200 baisa/os., a potem sprzed nosa odjeżdża nr 1, 300 baisa/os. Jedziemy trzypasmową drogą, kierowca jedzie szybko, a i tak cała jazda trwa 30 minut. Dochodzi 11. Chyba nie zdążymy. Meczet, wg przewodnika, otwarty jest do 11.
No i oczywiście nie zdążamy, pfff. Udaje nam się tylko zajrzeć na dziedziniec, ale i z niego wszystkich zaczynają już wyrzucać. Maciej jest strasznie wkurzony. Na szczęście mamy jeszcze jeden dzień w zapasie, więc przyjedziemy tu pojutrze.























Monumentalne budowle, budynki mieszkalne, meczety, z koronkowymi detalami, wszystko białe, aż rażące tą bielą na tle błękitnego nieba.













Jedziemy do National Opera House, w autobusie kierowca nie ma reszty, by wydać z 20 OMR, więc jedna z pasażerek funduje nam przejazd. No niebywałe!
Wstęp do opery kosztuje 3 OMR, a oprowadzanie z przewodniczką trwa zaledwie 10 min. Widownia może pomieścić 1150 widzów, a sam budynek wykonany w orientalnym stylu arabskim powstał w latach 2007-11. Jak przystało na dzieło ufundowane przez sułtana, nie szczędzono na materiały najwyższej jakości, sufit wykonany z birmańskiego drzewa tekowego, posadzka z włoskiego marmuru, budynek olśniewa przepychem.











































Potem maszerujemy na plażę. Co ciekawe, nikt tu nie chodzi, wszyscy jeżdżą samochodami, niektórzy taksówkami, a niewielu autobusami. A samochody pędzą tą trzy-pasmówką w obie strony.





Plaża jest taka sobie, Maciej się kąpie, bo jeszcze w Morzu Arabskim się nie kąpał, ja nie muszę, bo mimo, że woda jest ciepła, wieje chłodny wiaterek. Potem odpoczywamy, ja nawet ucinam sobie drzemkę. I chrapię ;)




















Wracamy, ale jeszcze po drodze oglądamy wspaniały meczet. I akurat trafiamy na modły, więc raczej nie wchodzimy do środka.































Mimo, że jesteśmy na pustyni, no prawie, wszędzie pełno zieleni, zadbanej, dzięki systemom nawadniania. Ciekawe, jak to robią?





Kolejny meczet, ale już nie wchodzimy do środka, bo robi się późno, a przed nami kawał drogi.





Teraz musimy przedostać się na drugą stronę drogi szybkiego ruchu, więc szukamy kładki dla pieszych. Udaje nam się przejść, ale do przystanku kawał drogi. Masakra, jakie tu są odległości między przystankami! I wcale nie idziemy chodnikiem ani nawet ścieżką. Wreszcie jest. I niedługo nadjeżdża nasz autobus.
Wysiadamy w Ruwi i szukamy jedzenia. Dzisiaj jemy w Al Failaq Family Restaurant. Zamawiamy laham masala i po 3 parathy, bardzo dobre, do tego sok z mango i ananasowy. Płacimy 3400 Bz, czyli 3,4 OMR.










Autobusem, 200 Bz/os. wracamy do hotelu. A w autobusach dostępne jest wifi, chyba, bo nie próbujemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz