piątek, 17 stycznia 2020

Muscat, dzień 1 i słodkie daktyle

Lądujemy w Muscat po 4h 10 lotu. Lotnisko jest piękne! Wizę mamy, gdyż wyrobiliśmy ją w domu online, koszt to 20 OMR, czyli 200 PLN. Sporo. Idziemy więc bezpośrednio do security, gdzie ucinam sobie miłą pogawędkę z Beduinem, ubranym w tradycyjny strój. Nie odbieramy bagażu, gdyż mamy tylko podręczny. Z dziury w ścianie wypłacamy 50 OMR z prowizją 10 PLN. Jest 4.30, więc postanawiamy poczekać trochę na lotnisku, zamiast pchać się do miasta o tej porze. Logujemy się do darmowego, czterogodzinnego internetu i surfując w sieci zjadamy polskie kanapki.






















O 6 ruszamy szukać autobusu, oczywiście odganiając się od nachalnych taksówkarzy i 15 minut później jedziemy linią 1B do centrum, 1 OMR/os. Jestem tak zmęczona 17-godzinną podróżą, że część tej półgodzinnej drogi oczywiście przesypiam. Na dworcu autobusowym przesiadamy się do autobusu nr 4, 200 baisa/os., który zawodzi nas pod sam hotel.







Na pierwszy rzut oka Muscat robi dobre wrażenie, jest ładny i przyjemny. Nie ma tu wieżowców jak w Dubaju, budynki są niewysokie, o jasnych elewacjach, z łukowatymi oknami i ażurowymi balkonikami. Zewsząd otaczają go dość wysokie góry, które są tuż tuż, bardzo blisko.
W hotelu Delmon jesteśmy ok. 7 rano, robimy check in i już dostajemy pokój. Ale fajnie, nie musimy czekać do 13 lub 14.















Pokój jest w porządku, ma łazienkę z prysznicem, aneks kuchenny i duże, wygodne łóżko, które w tej chwili najbardziej mnie interesuje. Odświeżam się i idę spać. Śpimy długo, aż do południa. Nigdy nam się to wcześniej nie zdarzało, zawsze od razu lecieliśmy zwiedzać. Cóż... starość nie radość...
Jak już się wyspaliśmy, to bez pośpiechu się zbieramy, w lobby wypijamy kawkę z kardamonem, przegryzając słodkimi daktylami, polanymi tahini, to taki tutejszy przysmak.





Później wyruszamy na rekonesans. Dziś jest piątek, więc wszystko zamknięte, jedyne otwarte to sklepy z wyposażeniem samochodowym, prowadzone przez imigrantów z Azji, głownie Indii, Pakistanu i Bangladeszu. Ich piątek nie dotyczy.















Idziemy wzdłuż wadi, czyli koryta wyschniętej rzeki, w którym kilkunastu facetów z Indii, a może Pakisstanu gra w krykieta.



















Na dworcu Mwasalat Bus Station Rusi pytamy o autobusy, którymi będziemy się wkrótce poruszać. Sprawdzamy możliwości transportowe do Nizwa i Salalah. Nie jest źle.



Zwiedzamy meczet, tzn. Maciej zwiedza, mi nie pozwalają wejść, mam iść do części kobiecej, w której nic ciekawego nie ma i nawet zdjęć nie można robić, pfff. No ale po co zdjęcia, jak nic nie ma?











Kierujemy się do głównego wejścia. Wchodzę! Wywołuje to pewną konsternację, ciekawe, kiedy mnie wywalą. O już idzie meczetowy cieć i, nie znając angielskiego, usiłuje mnie wyprosić. Pytam dlaczego, skoro 'I'm wearing proper clothes and I've taken my shoes off''? Przychodzi drugi cieć i dostaję zgodę na jedno zdjęcie, lol. Hehe, lubię się czasem z nimi podroczyć. 














Na ulicach niewielki ruch, a spacerują głównie mężczyźni, kobiety chyba siedzą w domu i gotują zupę.
Wracamy do hotelu, po drodze zatrzymując się na kolację w Dhaka Restaurant & Coffee Shop, gdzie zjadamy shoarmę, ja małą za 300 baisów, Maciej dużą i pikantną za 800, do tego po świeżym soku z pomarańczy po 600 baisów, razem płacimy 2300 baisów, czyli 23 PLN.
Już mi się tu podoba ;)























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz