Po drodze oglądamy Marneef Cave, a raczej nie jaskinię, tylko ogromny nawis skalny, który tworzy jakby parasol. Występują tu gejzery wodne.













Jedziemy dalej aż kończy się szosa i szutrową drogą zjeżdżamy około 500 metrów deniwelacji. Kamienie wyskakują spod kół, ale auto dzielnie daje radę. Na szczęście ma silnik 1,8. Zatrzymujemy się przy plaży Fazayah, w niewielkim cieniu wielkiego głazu rozkładamy matę i idziemy się kąpać. Woda jest cieplutka i czysta. Jest bosko. Potem opalamy się i kąpiemy, znów opalamy i znów kąpiemy. W międzyczasie Maciej robi snorkelling. Siedzimy tu do 16 i ruszamy w górę. Mam pewne obawy, jak nasz Nissan sobie poradzi, ale radzi sobie i to całkiem dobrze.
Po drodze pełno wielbłądów, ze spokojem skubiących resztki suchej trawy.


















Zbieramy się, a tu pojawia się stado wielbłądów, majestatycznych okrętów pustyni.




Są wszędzie.



Zaglądamy na suk, ale dziś nie ma dobrej atmosfery do interesów.

Kolację jemy w The Cascade, Indian Tandoor Restaurant. Przechodziliśmy koło niej wiele razy, gdyż jest w pobliżu naszego hotelu, ale wydawała nam się za droga, za elegancka. Ponadto ciągle była zamknięta. Dekoracje są troszkę kiczowate, ale klimatyczne, indyjskie. Zamawiamy lamb Jalfrezi (mutton sauteed with brocoli, red peppers, tomatoes, onion, ginger & a combination of spices & fresh vegetables), 1700 Bz i mutton Rogan Josh (succulent pieces of mutton marinated in yoghurt and cooked with cinnamon, cloves, pepper and cardamon) . Już po przeczytaniu tych opisów ślinka cieknie nam do ust... Do tego dwa naany po 300 Bz i dwa świeże soki z pomarańczy po 600 Bz. Jedzenie jest przepyszne, pełne aromatów i smaków. Ah Ah Ah! Palce lizać.