Dziś najpierw było pięknie, a potem zrobiło się groźnie. Ale po kolei. O 8 rano mamy wyjechać autobusem do Champasak, oczywiście jest opóźnienie. Bilet razem z przeprawą na prawy brzeg Mekongu to 55.000 K/os. Razem z dwójką Niemców załatwiamy tuk-tuka do ruin za 100.000 K powrotny i będzie na nas czekał w Wat Phou. Bilet wstępu, oczywiście podrożał, a mamy najświeższy przewodnik Lonely Planet z sierpnia 2014, wg którego kosztuje 30.000 K, mamy bilet VIP, hahaha za 50.000 K! Jest słonecznie i upalnie. Oglądamy eksponaty w muzeum, tu też trzeba zdjąć buty :p
Pałace i świątynie Wat Phou zostały założone w V w. przez lud Funan, poprzedników Khmerów. Podziwiamy przepiękne założenie pałacowo-świątynne, pochodzące z IX-XII w. Portale ozdobione są płaskorzeźbami całego Panteonu bóstw indyjskich, głównie jest to Wisznu, Śiwa, Brahma. Wspinamy się po stromych schodach, jest ich 77, uff! Na górze znajduje się sanktuarium z kamiennym posągiem Buddy. Obok można zobaczyć resztki ołtarza ofiarnego, na którym składano w ofierze dziewice. Cały obiekt robi ogromne wrażenie, choć jest dosyć zrujnowany. Ze wzgórza rozpościera się wspaniały widok na ruiny. Żar leje się z nieba, kończymy zwiedzanie po 2h, właściwie potrzebne by było jeszcze pół godzinki, by w spokoju kontemplować piękno Wat Phou, ale my musimy już wracać, gdyż czeka na nas umówiony tuk-tuk.
Wygląda na to, że będzie kłopot z dostaniem się na główną drogę nr 13, gdyż we wsi nie ma ani jednego tuk-tuka, ale na szczęście pojawia się lokalny autobus, którym za 10.000 K/os. jedziemy na szosę. Tu czekamy 2,5h na jakikolwiek transport do Ban Nakasang. Najpierw ruch jest spory, więc szanse duże, jednak z upływem czasu powoli maleje, a ok. 16 prawie całkowicie zamiera. Maciej zaczyna się denerwować, bo niedługo zacznie się ściemniać, a my nie mamy noclegu. To zwykła laotańska wiocha z kilkoma domami, sklepikami i straganami, zupełnie nie nastawiona na turystów, więc nie ma tu żadnego hostelu. Rozważam różne opcje przenocowania, łącznie ze spaniem w pobliskiej drewnianej budce i do głowy przychodzi mi wat. Tak, pójdę do watu i poproszę o nocleg, na pewno mnisi zlitują się nad zbłąkanymi turystami :p
Na szczęście, wreszcie udaje nam się złapać wielkiego tuk-tuka, którym jedzie 25 lokalsów z tysiącami paczek, paczuszek i tobołków, motor honda i dwie klatki z prosiaczkami! Prosiaczki są słodkie i wesoło chrumkają :) Stajemy na schodku z tyłu i jedziemy. Podróż trwa 3h, na szczęście po jakimś czasie udaje nam się usiąść w środku i po ciemku docieramy do Ban Nakasang. Tu promu już dzisiaj nie ma, jednak przy pomocy lokalsów z tuk-tuka, którzy załatwiają przeprawę za 200.000 K łódką peke-peke po ok 20 min docieramy na wyspę Don Khone. Tu od razu znajdujemy guesthouse, 80.000 K za pokój.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz