Wjeżdżamy krzesełkiem na Solisko i ruszamy na trasę. Ma być tak, jak ja zdecyduję, pójdziemy tak daleko, jak będę mogła i jeśli nie będę miała siły czy ochoty zawrócimy. Jeśli będzie ok, pójdziemy jedną doliną i wrócimy drugą. Idzie się całkiem nieźle, nad staw w Furkotnej docieramy w miarę szybko, prawie tak, jak opisano na znakach. Zjadamy kanapki i chwilę odpoczywamy.
Jest dość chłodno. Rozglądam się dookoła i widzę dalszą część drogi. Uuuuh. Ścieżka niedługo zaczyna ostro piąć się w górę, a samo przejście przełęcz wygląda koszmarnie. To wąskie, strome przejście przez skały. Nie chcę iść, chcę wracać, ale Maciej się obraża i mówi, że bez sensu już wracać, bo będziemy na kwaterze za dwie godziny. Mówię, że nie podoba mi się ta droga i widzę, że tam będzie trudno. Kłócimy się, w końcu ustalamy, że idziemy w górę, ale w każdym momencie możemy zawrócić. Jest 13.
Faktycznie jest dosyć stromo, trzeba wspinać się po głazach, a na samej górze jest tragicznie - stroma skała i łańcuchy. Nienawidzę tego! Oczywiście nie mam opcji zawrócenia, muszę wejść po tej skale, przytrzymując się łańcucha, a potem zejść z drugiej strony, a raczej zczołgać się wisząc znowu na łańcuchu.
Potem schodzimy Mlynicką Doliną, po kamieniach i głazach. Ciężko. Boli mnie kolano i źle mi się idzie. Kolejne stawy, trzy. Widzimy stado kilkunastu kozic, skubiących zieloną trawkę. Idziemy i idziemy, a Maciej mówi, że idę za długo i za wolno, pfffff. A ja naprawdę nie mogę szybciej. O 17 jesteśmy przy wodospadzie, potem staw i znów skała i znów łańcuchy! I na dół jeszcze kawał drogi. Nie mam już siły...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz