poniedziałek, 20 lipca 2020

Jedziemy na Węgry!

O 7.20 rano, o świcie niemal budzi nas bębnienie w bębny. Ci Salezjanie są naprawdę nienormalni! W końcu nie są jedynymi mieszkańcami ośrodka. Nie lubię, jak mnie budzi hałas. A zwłaszcza łomot. Zjadamy śniadanie, jest obfite, mimo iż nakładane za ścianką z pleksi. Salezjańska młodzież stoi w kolejce ponad pół godziny, a potem rozłazi się po całej stołówce, nie tak jak wczoraj, kiedy karnie siedzieli w jednym końcu pomieszczenia. Mimo wszystko obawiam się takich dużych zgromadzeń ludzi, a ich jest dobrze ponad 50 i do tego opiekunowie.



Ruszamy w drogę, GPS kieruje nas jakimś głupim objazdem; niepotrzebnie tracimy czas. Jedziemy piękną okolicą, przez malownicze góry i wzgórza, mijamy niewielkie miasteczka i senne wioski i tak niepostrzeżenie wjeżdżamy na Węgry. Zatrzymujemy się na najbliższej stacji, by zatankować paliwo i kupić winietę. I jedziemy do Budapesztu. Tu szybkie zwiedzanie- oglądamy budynek parlamentu Ten monumentalny zabytek, położony nad Dunajem w dzielnicy Pest, jest nie tylko drugim co do wielkości budynkiem państwowym w Europie, ale także największym obiektem w całym kraju. Ma on 17 tysięcy metrów kwadratowych i 691 pomieszczeń. Ładnie tu.




































I bardzo lubię wszelkiego rodzaju zmiany warty; są takie pompatyczne i zabawne ;)









Jedziemy na drugą stronę rzeki, do Budy, przez Most Łańcuchowy. Jego budowę rozpoczęto w 1839 roku. Poszczególne stalowe elementy konstrukcji były odlewane w Wielkiej Brytanii, a następnie drogą morską transportowane do Budapesztu (m.in. Dunajem). Budowa trwała do 1849 roku. Całkowity koszt wyniósł 6,57 mln forintów, a sama konstrukcja kosztowała 4,4 mln forintów. W 1852 roku zainstalowano cztery kamienne lwy, znajdujące się na krańcach mostu. Most Łańcuchowy ma 380 m długości i 14,5 m szerokości. Cała konstrukcja zawieszona jest na łańcuchach, rozpiętych między dwoma filarami – środkowe przęsło ma 230 m długości.






Parkujemy auto w bocznej uliczce, ale nie udaje nam się opanować parkometru, więc liczymy na szczęście. Szybkim krokiem idziemy na wzgórze, do starej części miasta. Oglądamy kościół Macieja, nie żadnego świętego, bo nazwę świątyni nadano na cześć króla Macieja Korwina. Ta urokliwa budowla, niegdyś w pełni gotycka, przez lata przeszła wiele przemian. Burzliwe dzieje miasta sprawiły, że w XIV wieku Turcy urządzili w nim meczet. Później świątynię dotknął pożar, który strawił większość ścian nośnych i kluczowych elementów. To, co możemy zobaczyć dziś, to niemal w całości rekonstrukcja, kościół po odbudowie przybrał neogotycką formę.





























I z murów podziwiamy wspaniały widok na parlament i miasto.































Wskakujemy do auta i odjeżdżamy. Teraz jedziemy nad kultowy Balaton. Tu mamy zarezerwowane przez booking. com dwa noclegi na campingu Úton Balaton Tábor. Najpierw nie możemy znaleźć tej miejscówki, potem się z obsługą dogadać, a na końcu okazuje się, że pokój wygląda jak cela więzienna. Okropnie! Proste, żeby nie powiedzieć prymitywne umeblowanie, słabe oświetlenie, łazienki i toalety w kiepskim stanie, brak czajnika. Chyba czas zatrzymał się tu w latach siedemdziesiątych...
 











Jedziemy do miasteczka poszukać bankomatu, sklepu i obiadu. To Balatonalmadi. Wymieniamy pieniądze, 627 zł.
W sklepie kupujemy brakujące wiktuały na śniadanie i na obiad idziemy do Porcio Vendeglo, gdzie zamawiamy rosołek z nitkami, gulasz z kluseczkami i gulasz w kociołku, który okazuje się być gulaszem w misce :p Do tego litr czerwonego wina. Płacimy 6.500 Ft.
 




A na deser lody.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz