wtorek, 4 marca 2025

z wizytą u plemion Bedik i Bassari

Wczesna pobudka o 5.45, zjadamy proste śniadanie i wyjeżdżamy przed 7, aby zdążyć przed upałem.
Urocza kelnerka, która mogłaby być księżniczką, a jest wnuczką wodza plemienia Bedik, które dziś odwiedzimy.











Wspinamy się na wzgórze, gdzie mieszkają Bedikowie, po drodze mijając niewielką wioskę. 
























Jesteśmy na górze, pod wielkim mangowcem. Bedikowie żyją prosto, zgodnie z tradycją, chociaż niektórzy młodzi mężczyźni pracują już w mieście. Zachowują swoje zwyczaje, ale otwierają się powoli na turystów, którym sprzedają swoje wyroby i pozwalają obejrzeć wioskę. Są społecznością dosyć zamkniętą, nie pozwalają zaglądać do wnętrza swoich chat, udało mi się jedynie zajrzeć do opuszczonej chaty.














































Nasz przewodnik, Robert i najstarsza turystka, Józefa, która w tym roku w grudniu kończy 80 lat. To stawia w zupełnie innym świetle nasze wszystkie plany wyjazdowe. Okazuje się, że można!











Jest tu szkoła, którą oczywiście odwiedzamy. Klasa jest łączona i odbywają się tu naraz dwie lekcje. Nauczyciel codziennie przyjeżdża na motorku pod wzgórze i wspina się na górę, by uczyć dzieci. Nie jest łatwo. Rozmawiamy z wodzem wioski, którego wnuczka jest kelnerką w hotelu Dar Esalam.




































To materiały budowlane na przyszłą toaletę; oczywiście dorzucamy się do skarbonki.


I miejscowy szpital, a może punkt apteczny.










Bedikowie uciekli w góry przed muzułmanami i pozostali przy swoich animistycznych wierzeniach. Od niedawna przyjeżdża tu katolicki ksiądz, by odprawiać od czasu do czasu nabożeństwa. Przychodzą do kościoła, posłuchają, popatrzą, ale nadal wyznają swoją religię. 






Zwiedzamy dalej.




































I ogromny, przepiękny baobab.










Schodzimy ze wzgórza, zatrzymując się w campement Eco Chiringuito d'Arouna na krótki odpoczynek, bo niektórzy tego potrzebują.













Jedziemy dalej, teraz do wioski Bassari. Tu czeka nas występ i lunch. Bassari tańczą, chociaż trudno to nazwać tańcem, to są małe kroki, wręcz tip-topy i śpiewają smutną pieśń o swojej tułaczce, o przeganianiu ich z miejsca na miejsce, o rozdzieleniu granicą Gambia - Senegal ich plemion, ich rodzin, które od zawsze żyły na tym terenie razem, a teraz nagle znaleźli się po dwóch stronach granicy, w dwóch różnych krajach. Później dołączamy do nich i też tańczymy.









































































Lunch jemy pod wielkim mangowcem, podają kurczaka, głównie szyjki i chude pałki z kaszą i warzywami, nasi lokalni przewodnicy nakładają jedzenie z wielkiej misy.


















I jedziemy dalej z kilkoma przystankami na stacjach benzynowych lub w buszu. Dajemy się namówić na sztuczną, słodką jak ulepek kawę z automatu, fuj!


Do hotelu  Nidji w Tambacounda przyjeżdżamy o 19, dostajemy pokój z balkonem, ale bez wody. Okazuje się, że jest awaria w mieście, kąpiemy się więc w basenie, mimo iż latają już nad nim nietoperze. Wody nie ma aż do rana i pewnie jeszcze dłużej. Na kolację - dla odmiany od kurczaka - Robert zamówił rybę i nie jest to filet, tylko smaczna ryba w całości.













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz