Wczesna pobudka o 5.45, zjadamy proste śniadanie i wyjeżdżamy przed 7, aby zdążyć przed upałem.
Urocza kelnerka, która mogłaby być księżniczką, a jest wnuczką wodza plemienia Bedik, które dziś odwiedzimy.





Wspinamy się na wzgórze, gdzie mieszkają Bedikowie, po drodze mijając niewielką wioskę.












Jesteśmy na górze, pod wielkim mangowcem. Bedikowie żyją prosto, zgodnie z tradycją, chociaż niektórzy młodzi mężczyźni pracują już w mieście. Zachowują swoje zwyczaje, ale otwierają się powoli na turystów, którym sprzedają swoje wyroby i pozwalają obejrzeć wioskę. Są społecznością dosyć zamkniętą, nie pozwalają zaglądać do wnętrza swoich chat, udało mi się jedynie zajrzeć do opuszczonej chaty.

















Nasz przewodnik, Robert i najstarsza turystka, Józefa, która w tym roku w grudniu kończy 80 lat. To stawia w zupełnie innym świetle nasze wszystkie plany wyjazdowe. Okazuje się, że można!





Jest tu szkoła, którą oczywiście odwiedzamy. Klasa jest łączona i odbywają się tu naraz dwie lekcje. Nauczyciel codziennie przyjeżdża na motorku pod wzgórze i wspina się na górę, by uczyć dzieci. Nie jest łatwo. Rozmawiamy z wodzem wioski, którego wnuczka jest kelnerką w hotelu Dar Esalam.












Bedikowie uciekli w góry przed muzułmanami i pozostali przy swoich animistycznych wierzeniach. Od niedawna przyjeżdża tu katolicki ksiądz, by odprawiać od czasu do czasu nabożeństwa. Przychodzą do kościoła, posłuchają, popatrzą, ale nadal wyznają swoją religię.



Zwiedzamy dalej.


Schodzimy ze wzgórza, zatrzymując się w campement Eco Chiringuito d'Arouna na krótki odpoczynek, bo niektórzy tego potrzebują.




Jedziemy dalej, teraz do wioski Bassari. Tu czeka nas występ i lunch. Bassari tańczą, chociaż trudno to nazwać tańcem, to są małe kroki, wręcz tip-topy i śpiewają smutną pieśń o swojej tułaczce, o przeganianiu ich z miejsca na miejsce, o rozdzieleniu granicą Gambia - Senegal ich plemion, ich rodzin, które od zawsze żyły na tym terenie razem, a teraz nagle znaleźli się po dwóch stronach granicy, w dwóch różnych krajach. Później dołączamy do nich i też tańczymy.







Lunch jemy pod wielkim mangowcem, podają kurczaka, głównie szyjki i chude pałki z kaszą i warzywami, nasi lokalni przewodnicy nakładają jedzenie z wielkiej misy.







I jedziemy dalej z kilkoma przystankami na stacjach benzynowych lub w buszu. Dajemy się namówić na sztuczną, słodką jak ulepek kawę z automatu, fuj!

Do hotelu Nidji w Tambacounda przyjeżdżamy o 19, dostajemy pokój z balkonem, ale bez wody. Okazuje się, że jest awaria w mieście, kąpiemy się więc w basenie, mimo iż latają już nad nim nietoperze. Wody nie ma aż do rana i pewnie jeszcze dłużej. Na kolację - dla odmiany od kurczaka - Robert zamówił rybę i nie jest to filet, tylko smaczna ryba w całości.





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz