Wstajemy o 4.04, o matkoo! Nawetkę mamy o 5, na dworzec zawozi nas Rafał. Ciemno i zimno. Trochę drzemię w autobusie, ale nie jest wygodnie.
Na lotnisku przechodzimy kontrolę... ups, nasze plecaki zjeżdżają na bok. Przychodzi pani i zaczyna wszystko wygrzebywać z plecaka Macieja. Wybebesza ciuchy i z dna wyciąga sery. Zabiera nam ser kozi, camembert, roquefort i serek ziołowy. Twierdzi, że to liquide, no głupia jakaś! Maciej zaczyna z nią dyskutować, ale jest nieugięta, mówi, że takie są przepisy. Ciekawe, bo nigdzie na lotnisku nie ma informacji o zakazie wywozu serów! Zabiera nam te cztery sery :(( żółte, ementaler i comte przechodzą.
Teraz kolej na mój plecak, z którego triumfalnie wyciąga camelbaga z wodą ;( To pierwszy raz, kiedy zabierają nam wodę, a przewoziliśmy ją setki razy, kiedyś nawet mieliśmy rum z Belize ;)) Poza tym rozgrzebuje cały plecak, wyciąga majtki i nocną koszulkę, wredna *** jakaś!
Wkurzona jestem na maxa! Jak można tak człowieka wkurzyć o 6.30 rano??!
Idziemy do samolotu, który startuje pół godziny po czasie, podobno z powodu problemów technicznych. Hmmmm. Na szczęście w końcu startujemy, podczas lotu trochę drzemiemy i lądujemy o 9.40. A o 10.05 mamy Flixbusa do Poznania! Strasznie się grzebią po wylądowaniu, czekamy aż dostawią schody, potem pasażerowie się grzebią, w końcu wychodzimy i biegiem do autobusu. A ten zajeżdża na sam koniec lotniska, autobus jest z drugiej strony. Pędzimy na przystanek, mamy fuksa, bo autobus dopiero nadjeżdża.
W Poznaniu jesteśmy po 13. Postanawiamy jechać tramwajem i autobusem, co zabiera nam 1h 40 min i kosztuje 9,20 zł. Nie był to dobry pomysł, gdyż potem musimy jeszcze iść pieszo kilometr z tymi plecakami. Następnym razem pojedziemy jednak uberem ;p