środa, 3 sierpnia 2022

Treku pod K2 dzień jedenasty, Khoburtse, 3730 mnpm - Paju, 3383 mnpm

Buzia moja wygląda tak, jakby ktoś ją tłukł wałkiem do ciasta przez całą noc. To rezultat zmęczenia, niewygody, zimna, deszczu, wiatru, niewyspania, prymitywnych warunków. No dobra, w konkursie Miss Pakistanu nie będę występować :)





Pobudka o 5.30, później kiepskie śniadanie - owsianka i jajko na twardo, widać, że zapasy jedzenia są już na wyczerpaniu i o 7.07 wyruszamy na szlak, dziś przed nami 7h marszu.



Muły schodzą z góry, gdzie spędziły noc, by zabrać bagaże.













I od razu niespodzianka. Zarwana ścieżka, więc musimy przeprawić się w bród przez rzekę! Zdejmujemy buty, podwijamy nogawki i do wody. Woda jest lodowata, aaaaaaa! Prąd wartki, na dnie kamienie, w przejściu pomaga mi pomocnik i przewodnik. Gdy wychodzę z rzeki, nogi mam skostniałe z zimna. Tupię i tupię, ale niewiele to pomaga. W końcu się rozgrzewam. Ubieramy się i idziemy dalej.











Deszcz zepsuł szlak, więc musimy iść ostrożnie wąską ścieżką na skraju urwiska. Tylko nie patrz w prawo! Tylko nie patrz w prawo! Tylko nie patrz w dół! Momentami jest niebezpiecznie. Jest ślisko i kamienie usuwają nam się spod stóp. Nie możemy już dalej iść moreną boczną, musimy wskrabać się na lodowiec. To dopiero trudność, gdyż jest stromo, pełno kamieni, a pod nimi żywy lód, więc się ześlizgujemy. W końcu udaje nam się wejść na górę. Idziemy po tym lodowcu góra-dół góra-dół po kamieniach i kamykach. Bardzo nużąca i męcząca droga. A lodowiec żyje. Co chwilę spadają kamienie i głazy, obrywają się kawały lodu i z hukiem wpadają do rzeki. Musimy uważać, jak idziemy.

































Po 6 godzinach jestem już tak głodna i zmęczona, że nie mam siły iść. A lunchu ani widu ani słychu. Nagle przybiega Rahmet z talerzami i daje nam naleśniki z nutellą.! Ten chłopak jest niesamowity! Grzeczny, uprzejmy, pomocny, dbający. Do tego najlepiej z całej ekipy zna angielski, lepiej niż przewodnik i można się z nim dobrze dogadać. Jest kochany. Chyba go adoptuję.



















Zeszliśmy z lodowca...





Zjadamy lunch, odpoczywamy i jeszcze półtorej godziny idziemy do campu. Tu mamy nadzieję spotkać Jurka, modus vivendi tego naszego wyjazdu, który z inną grupą idzie pod K2 i na Gondogoro. No ale go nie ma, widocznie jeszcze później zaczęli trek. Odpoczywamy, rozmawiam z Rahmetem, miło jest.









Jeszcze strumień do pokonania.





Na kolację pikantna zupa, tak pikantna, że w żartach wołam - where is the cook?! Przybiega zaniepokojony, a ja mu pokazuję, że w buzi mam ogień, śmiejemy się. Reszta jedzenia jest właściwie przyprawiona.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz