Pobudka o 00.45!!! Ojejku! O ile ktoś w ogóle spał, bo mi udało się pewnie zasnąć na zaledwie dwie godziny, eeeeh, będzie ciężko. Wstaję i w ciągu 10 minut jestem gotowa do wyjścia, łącznie z zimnym prysznicem. Chcemy przechytrzyć hotel i co tu dużo mówić, zaoszczędzić pieniądze, ale hotel jest sprytny i przysyła po nas transport nawet wcześniej niż umówiona 1.30. A uber nie działa, więc nie mamy wyjścia, musimy jechać. Inna sprawa, to 5000 Rs, czyli 25$ to grube przegięcie za półgodzinną - jak się okazuje - jazdę na lotnisko. Miała być godzina, ale to dobrze, mamy zapas czasu. Zanim wyjedziemy, musimy zapłacić kierowcy. Gdy dostaje banknot 20$ razem z recepcjonistą sprawdza w necie numer seryjny i czy nie jest fałszywy.

Na Islamabad International Airport zajeżdżamy tuż przed drugą. Znów tłumy oczekujących na krewnych przylatujących z lepszego świata... Ale aż takie tłumy mają krewnych? Zanim wejdziemy do środka pierwsza kontrola. I nie ostatnia. To dopiero początek. Każą nam pokazać nie tylko paszport, ale również bilet, którego oczywiście nie mamy, bo udało nam się jedynie zrobić check in, ale już potwierdzenie nigdzie nie przyszło. Krótka dyskusja, pokazujemy nasz boarding do Islamabadu, mówimy, że Aga jest z nami (a ona to w ogóle nic nie ma, bo check in robił jej Jurek, który z nami finalnie nie poleciał) i wchodzimy. I zaraz pierwsza kontrola bezpieczeństwa - bagaż na skaner, a kobiety do oględnej kontroli osobistej. Ciekawe, że zawsze w tej kanciapie mówią - hello, how are you? jakby je to coś obchodziło. Za chwilę nadajemy bagaż - ja mam 11 kilo (jak nigdy, ciekawe, co mi tam przybyło?), Maciej 19,5 kg, a Agnieszka.... 30 kilo!!! Masakra! Co ona tam ma??!

Zanim dostaniemy bilety musimy pokazać certyfikat covidowy i wizę. Cooo? Znowu wiza?? Po raz który w tym Pakistanie?! Ustawiamy się w kolejce do kontroli paszportowej i tu dopiero są cyrki. Powinny być osobne kolejki, zgodnie z informacją na tablicach - airport crew, diplomatic passport, foreigner passport, overseas Pakistani i Pakistani. I okazuje się, że wszyscy Pakistańczycy mają zagraniczne paszporty, ewentualnie są dyplomatami, o tym, że są załogą samolotu nie wspomnę. Tłum się kłębi bez ładu i składu, nie ma żadnych taśm porządkujących ten ludzki chaos. Co jakiś czas wybuchają małe awantury i kłótnie. No ale nic dziwnego. Okienka są oblegane przez kilkunastu 'dyplomatów', którzy blokują je przez kilkanaście minut. Obłęd! Stoimy tu ponad 45 minut. Wreszcie przechodzimy. I znów kontrola bezpieczeństwa, osobne przejście dla pań. I znów muszę iść do kanciapy na osobistą. Mało tego, mój plecak również przechodzi kontrolę osobistą, bardzo drobiazgową, bo wykryto wodę. Spryciula wywala mi wszystko, również potrekowe śmieci, których nie miałam możliwości posprzątać i maca. Maca i maca ten plecak i tę wodę i nie może się do niej dostać. Maca z jednej strony, maca z drugiej i nie wie, gdzie ona jest. Woła jakiegoś pułkownika, ten też maca, w końcu pokazujemy im camelbaga. Rozmowa o treku, machanie flagami pakistańską i polską, pokaz, że woda jest wodą i puszczają nas. Ufff. Chwilę odpoczywamy, ale właściwie musimy już iść na boarding. Trzy godziny trwały te zadymy, niebywałe. I nie ma tu duty free.



Lecimy Airbusem 330-200/300, jakiś stary ten model, bo telewizorki są na pilota na sznurku, ale wydaje mi się, że jest wygodniejszy, ma więcej miejsca i siedzenia bardziej się odchylają. Nic nie śpię, szkoda.






Podsumowując naszą pakistańską przygodę... zostałam wyciągnięta z mojej strefy komfortu w surowe góry Karakorum, gdzie każdego dnia walczyłam z trudnościami treku, zmagałam się ze swoimi słabościami, które udało mi się przezwyciężyć. Poznałam tam wspaniałych, serdecznych ludzi i zostawiłam serce i duszę.... Po powrocie przez dwa miesiące nie mogłam się pozbierać, czułam, że jedną nogą jestem tu, a drugą tam.... niesamowite wrażenie....
Wrócę tam na pewno!