czwartek, 11 sierpnia 2022

Wracamy do domu

Pobudka o 00.45!!! Ojejku! O ile ktoś w ogóle spał, bo mi udało się pewnie zasnąć na zaledwie dwie godziny, eeeeh, będzie ciężko. Wstaję i w ciągu 10 minut jestem gotowa do wyjścia, łącznie z zimnym prysznicem. Chcemy przechytrzyć hotel i co tu dużo mówić, zaoszczędzić pieniądze, ale hotel jest sprytny i przysyła po nas transport nawet wcześniej niż umówiona 1.30. A uber nie działa, więc nie mamy wyjścia, musimy jechać. Inna sprawa, to 5000 Rs, czyli 25$ to grube przegięcie za półgodzinną - jak się okazuje - jazdę na lotnisko. Miała być godzina, ale to dobrze, mamy zapas czasu. Zanim wyjedziemy, musimy zapłacić kierowcy. Gdy dostaje banknot 20$ razem z recepcjonistą sprawdza w necie numer seryjny i czy nie jest fałszywy.



Na Islamabad International Airport zajeżdżamy tuż przed drugą. Znów tłumy oczekujących na krewnych przylatujących z lepszego świata... Ale aż takie tłumy mają krewnych? Zanim wejdziemy do środka pierwsza kontrola. I nie ostatnia. To dopiero początek. Każą nam pokazać nie tylko paszport, ale również bilet, którego oczywiście nie mamy, bo udało nam się jedynie zrobić check in, ale już potwierdzenie nigdzie nie przyszło. Krótka dyskusja, pokazujemy nasz boarding do Islamabadu, mówimy, że Aga jest z nami (a ona to w ogóle nic nie ma, bo check in robił jej Jurek, który z nami finalnie nie poleciał) i wchodzimy. I zaraz pierwsza kontrola bezpieczeństwa - bagaż na skaner, a kobiety do oględnej kontroli osobistej. Ciekawe, że zawsze w tej kanciapie mówią - hello, how are you? jakby je to coś obchodziło. Za chwilę nadajemy bagaż - ja mam 11 kilo (jak nigdy, ciekawe, co mi tam przybyło?), Maciej 19,5 kg, a Agnieszka.... 30 kilo!!! Masakra! Co ona tam ma??!
 


Zanim dostaniemy bilety musimy pokazać certyfikat covidowy i wizę. Cooo? Znowu wiza?? Po raz który w tym Pakistanie?! Ustawiamy się w kolejce do kontroli paszportowej i tu dopiero są cyrki. Powinny być osobne kolejki, zgodnie z informacją na tablicach - airport crew, diplomatic passport, foreigner passport, overseas Pakistani i Pakistani. I okazuje się, że wszyscy Pakistańczycy mają zagraniczne paszporty, ewentualnie są dyplomatami, o tym, że są załogą samolotu nie wspomnę. Tłum się kłębi bez ładu i składu, nie ma żadnych taśm porządkujących ten ludzki chaos. Co jakiś czas wybuchają małe awantury i kłótnie. No ale nic dziwnego. Okienka są oblegane przez kilkunastu 'dyplomatów', którzy blokują je przez kilkanaście minut. Obłęd! Stoimy tu ponad 45 minut. Wreszcie przechodzimy. I znów kontrola bezpieczeństwa, osobne przejście dla pań. I znów muszę iść do kanciapy na osobistą. Mało tego, mój plecak również przechodzi kontrolę osobistą, bardzo drobiazgową, bo wykryto wodę. Spryciula wywala mi wszystko, również potrekowe śmieci, których nie miałam możliwości posprzątać i maca. Maca i maca ten plecak i tę wodę i nie może się do niej dostać. Maca z jednej strony, maca z drugiej i nie wie, gdzie ona jest. Woła jakiegoś pułkownika, ten też maca, w końcu pokazujemy im camelbaga. Rozmowa o treku, machanie flagami pakistańską i polską, pokaz, że woda jest wodą i puszczają nas. Ufff. Chwilę odpoczywamy, ale właściwie musimy już iść na boarding. Trzy godziny trwały te zadymy, niebywałe. I nie ma tu duty free.
 






Lecimy Airbusem 330-200/300, jakiś stary ten model, bo telewizorki są na pilota na sznurku, ale wydaje mi się, że jest wygodniejszy, ma więcej miejsca i siedzenia bardziej się odchylają. Nic nie śpię, szkoda.

















Na lotnisku w Stambule wypijamy kawkę i idziemy na następny samolot.







Lecimy na wysokości 11 500m, z prędkością 850 km/h pod wiatr.













Podsumowując naszą pakistańską przygodę... zostałam wyciągnięta z mojej strefy komfortu w surowe góry Karakorum, gdzie każdego dnia walczyłam z trudnościami treku, zmagałam się ze swoimi słabościami, które udało mi się przezwyciężyć. Poznałam tam wspaniałych, serdecznych ludzi i zostawiłam serce i duszę.... Po powrocie przez dwa miesiące nie mogłam się pozbierać, czułam, że jedną nogą jestem tu, a drugą tam.... niesamowite wrażenie....
Wrócę tam na pewno!

środa, 10 sierpnia 2022

Dzień w Islamabadzie

Śpimy do oporu, tzn do 7.30 (hahaha, ciekawe, czy mi tak zostanie) i po skromnym śniadaniu wychodzimy do miasta. Idziemy wzdłuż szerokiej arterii, wzdłuż zielonych parków i placów zabaw dla dzieci. Jest strasznie gorąco.
 






Dochodzimy do jakby bazaru, na którym sprzedają mydło i powidło. A ja mam już swoją listę. Dla dziewczyn kolczyki, dla zięciów przyprawy, dla chłopców t-shirt, a dla mnie indyjskie miedziane miski. Chodzimy tu i tam i robimy rozeznanie. Chcemy wypłacić pieniądze, ale ATMy nie obsługują naszych kart. Później dowiadujemy się, że nie obsługują żadnych zagranicznych kart. Można jechać do jakiegoś narodowego banku, ale on jest 6 kilometrów stąd. Masakra jakaś, w żadnym kraju dotąd nie było jeszcze tak, żebyśmy nie mogli wypłacić pieniędzy z bankomatu. Jak sięgam pamięcią, największe problemy były w Probolinggo w Malezji, ale i tam po kilku próbach nam się udało. Tu nie. Dziki kraj. Cóż nam pozostaje? Trzeba wymienić dolary, postanawiamy zamienić 100$. Dostajemy 21300 Rs, dzielimy się z Agą, do rozliczenia (haha). I idziemy na shopping. Kupujemy wszystko z listy, a na miskach dostajemy nawet duży rabat, 400 Rs.
 
























Potem, po pewnych negocjacjach Aga załatwia taksówkę, 500 Rs i jedziemy do Fajsal Mosque. Meczet okazuje się być monumentalną budowlą, bardzo popularną wśród miejscowej ludności. Wzbudzamy sensację już przed meczetem, zdjęcia, selfie i wywiady. Gorąco robi się, gdy wchodzimy do środka. Ktoś płaci za przechowanie naszych sandałów. Ktoś zadaje pytania. Ktoś znowu chce sobie zrobić z nami zdjecie. Gdy wychodzimy na górną platformę, wywołujemy poruszenie. Wszyscy na nas patrzą, ale nie z wrogością, tylko przyjaźnie, z zaciekawieniem. Niektórzy podchodzą i pytają, skąd jesteśmy. Wywołujemy małe zamieszki. I sporo żebraków, a właściwie dziecięcych żebraczek. Jestem już zmęczona byciem gwiazdą Bollywood i chcę już stąd wyjść.
 
























Jedziemy dalej, do Pakistan Heritage Museum. Tu zjadamy po samosie, 120 Rs i wypijamy mango lassi, a raczej 'mango lassi', czyli lassi z kawałkami mango na dnie, 250 Rs, taksówkarz też dostaje. Trochę się kręcimy, ale Aga postanawia zwiedzić muzeum, 800 Rs, my nie, bo już mamy dosyć i nie mamy kasy. Jestem zmęczona, spocona od upału, woda się skończyła, potrzebuję toaletę, a ona siedzi tam godzinę! Przesada!
 




















Wracamy do hotelu i zamawiamy kolację... jednak wolałabym pójść do tej knajpy, a nie zamawiać z niej jedzenie w pudełkach. Dostaję palak paneer, który zawsze chciałam spróbować, ale to jakaś tragedia, kawałki sera pływają w wielkiej ilości mazi szpinakowej tak pikantnej, że nie da się tego zjeść. Bardzo się męczę i oczywiście nie daję rady.



Z tymi gałkami też mam problem... mój humanistyczny umysł nie ogarnia tej skomplikowanej pakistańskiej myśli inżynieryjnej...