Dziś jedziemy do Essaquira, malowniczego miasta nad brzegiem oceanu. Po drodze zatrzymujemy się przy jednej z plantacji drzew arganowych, na które wskakują kozy i tam sobie siedzą. Po co i dlaczego, tego nie wiem.
W restauracji El Khaima serwują lunch. Jest to fish tajine, jednak dorada - mimo iż gorąca - jest sucha i bardzo oścista. Do tego bierzemy piwo Casablanca, po 55 MAD za 330 ml.









Do Marrakeszu zajeżdżamy o 19.20 i natychmiast ruszamy na Medynę. Mamy tu sprawy do załatwienia. Po pierwsze chcemy kupić miseczki i kupujemy ich dużo, za 420 MAD. I po drugie chcemy zjeść jagnięcinę. Sprawdzamy ceny w knajpach już po drodze z hotelu, ale są nie do zaakceptowania, 180 czy 140 MAD to trochę za dużo. Na pewno gdzieś są niższe. Na głównym placu znajdujemy lamb tajine za 115 MAD, ale szukamy dalej. I faktycznie, w bocznej uliczce, nota bene którą szliśmy do restauracji Dar Essalam na powitalną kolację znajduje się Niama Snack & Restaurant, mały bar, w którym serwują tajine z jagnięciny za malutkie pieniądze. Zamawiamy agneau pruneaux et amande tajine za 50 MAD, czyli 5€. Mięciutkie, pyszne gorące mięso w naturalnym sosie z marokańskim chlebkiem. Po posiłku bierzemy herbatkę z mięty po 1€. Rewelacja! I o to chodziło, żeby zjeść coś autentycznego, a nie lunche w turystycznych restauracjach czy kolacje w hotelowych restauracjach.






Oczywiście zaglądam do kuchni, żeby zobaczyć, gdzie przygotowuje się te pyszności.

Nawet chodniki nawiązują do marokańskich mozaik zellige.

Wracamy do hotelu również pieszo, wbrew radom pilotki, by brać taksówkę, ale przecież dla nas to typowe. W ogóle to chyba wzbudzamy jakiś podziw czy uznanie wśród członków wycieczki naszym podróżowaniem, bo kilka osób już nam to mówiło.


Gdy po pół godzinie docieramy do hotelu zostajemy zaproszeni przez kilka osób, by do nich dołączyć i napić się miejscowego wina. No i tak sobie rozmawiamy i śmiejemy się aż do północy. Nawet miło, ale żadnej już przyjaźni.