Budzimy się po 5, pakujemy i czekamy na śniadanie, które hostal serwuje od
8. Zjadamy płatki z mlekiem, tosta z dżemem i owoce, wypijamy kawę i
wychodzimy. Po drodze widzimy dużo bezdomnych, śpią na chodnikach, ławkach, w
klombach.
Pół godziny czekamy na colectivo, który nie przyjeżdża, w końcu idziemy na Transmilenio. To system szybkiego transportu autobusowego, otwarty w 2000, który pierwotnie obejmował Avenida Caracas i Calle 80. Inne linie dodawane były w kolejnych latach, osiągając aktualnie 8 linii o długości 114 km, biegnących przez całe miasto.
Wysiadamy na El Tiempo Moluko i 25 min. idziemy na terminal, skąd od razu, o
10.25 mamy komfortowy autobus Bolivariano za 35000 COP/os. do Neiva. Po
drodze mijamy ogromne plantacje ryżu i wielką fabrykę, która go przetwarza,
plantacje marychy, a jakże! piękne hotele z basenami, tereny wojskowe- zona
fuerza aerea colombiana.
Na miejscu jesteśmy o 17.30, z godzinnym opóźnieniem i
umawiamy się na transport colectivo na pustynię, ale kierowca mówi, że
spokojnie możemy przedtem zjeść obiad, on poczeka. Idziemy więc na terminal,
gdzie w dworcowym barze zjadamy nasz rocznicowy obiad, hehe :D dziś nasza 34
rocznica ślubu ♥ Jemy batata i ziemniaka z kurczakiem, popijając kompocikiem i oranżadką, wykwintnie,
lol!
Wracamy do naszego colectivo i musimy czekać aż kierowca zbierze komplet, bo
inaczej przecież nie opłaca mu się jechać :( trochę to trwa, zaczynam się
niecierpliwić, bo robi się późno i jestem już zmęczona, bo w końcu cały dzień
jesteśmy w drodze... facet wręcz nagabuje ludzi, czy chcą jechać :p Po jakimś
czasie udaje mu się zebrać dodatkowych 6 osób, aż jestem zdziwiona. Jedziemy.
Jest już kompletnie ciemno, wszystkie samochody mają fatalnie ustawione światła
i oślepiają jadących z przeciwka, a nasz kierowca jest chyba prawie ślepy, a na
pewno ma problemy ze wzrokiem, gdyż jedzie wolno, a jak mija kogoś z przeciwka,
to prawie staje, skutkiem czego zamiast 1h jedziemy na pustynię Tatacoa aż
dwie.
Po drodze jeden z pasażerów wypłaca sobie pieniądze z bankomatu (a my czekamy),
a inna panienka kupuje w przydrożnym namiocie z owocami ananasa, którego
sprzedawca najpierw szuka, potem obiera i kroi na kawałki (a my czekamy).
Mañana.... Maciej, oczywiście się wkurza i wyzywa, no i ma rację, bo jest już
późno, no ale cóż, mañana. Będziemy musieli się przyzwyczaić...
Villavieja tętni życiem, sklepy (ale nie w naszym, europejskim rozumieniu),
bary, ludzie siedzą przed domami (ale też innymi niż w Europie) i rozmawiają; a
wg przewodnika miała być małą, senną miejscowością.
Na pustyni Tatacoa tłumy ludzi, motory, samochody, ruch jak na Marszałkowskiej!
Hałas, ryk silników! Jestem rozczarowana, myślałam, że będziemy tu sami. No
może prawie sami... Bo jak patrzeć w gwiazdy w tłumie i hałasie??
Z tym wiąże się także problem noclegu. Nie ma. Nie ma wolnych miejsc. Co?? Na
pustyni?? O co tu chodzi? Phi!
Płacimy po 10000 COP/os. i śpimy w hamakach! A nad nami rozgwieżdżone niebo
Południa....
Trochę nam przeszkadzają bardzo głośni Kolumbijczycy, którzy właśnie przyszli
do tych zajętych habitaciones, więc krzyczę: 'cisza! spokój! spać już!', ale
oni cały czas głośno rozmawiają i krzyczą, więc postanawiam, że jak tylko się
obudzę, też głośnym gadaniem nie dam im spać :p
Fajnie śpi się w hamaku, ja bardzo lubię. Nawet jak nad ranem robi się chłodno,
to nie przeszkadza, gdyż dostaliśmy jeszcze koce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz