poniedziałek, 27 lutego 2023

zielone tarasy ryżowe w Batad i Tappiyah waterfall

W nocy jest mi zimno pod tym nędznym kocykiem, przebudzam się kilkukrotnie, ale na szczęście nie muszę wychodzić. Budzę się przed budzikiem, o ósmej mamy śniadanie, omlet z pomidorami i pitę, która nie jest pitą, tylko roti.





Nasz przewodnik Jojo sugeruje, żebyśmy po wodospadzie weszli na górę na szosę, gdzie o 12 mają czekać na nas tricykle. Gdy mówimy, że chcemy iść na długi trek, mówi, że nie ma jak ich zawiadomić, żeby czekali w innym miejscu i o innej godzinie, gdyż nie ma sygnału telefonicznego. No cóż... sugerujemy, że po wodospadzie zdecydujemy.
Wyruszamy o 8.30 i idziemy przez wieś kamiennymi schodami w dół do centrum, po drodze odwiedzając miejscową szkołę. Rozmawiam chwilę z Jerrym, nauczycielem angielskiego. Dzieci są grzeczne i ułożone. W każdej szkole jest aula ze sceną.











Idziemy dalej, cały czas w dół, przez wieś, potem przez tarasy ryżowe i w górę na wzgórze, z którego schodzimy do wodospadu Tappiyah.
 





Tradycyjne budownictwo filipińskie.



































Przy prawie każdym kościele znajduje się boisko do koszykówki.









Kolor tarasów zmienia się wraz z porami roku - od soczyście zielonego w czasie wzrostu sadzonek po żółtawy w porze zbioru. Widok tej krainy w porze sadzenia jest niezwykły! W spokojnych taflach wody odbija się błękit nieba, a wzgórza wyglądają tak, jakby niebo opadło na ziemię, tłukąc się na tysiące regularnych kawałków, które poukładały się jedne nad drugimi.

























Otoczony skałami, bujną roślinnością i wodną mgiełką wodospad Tappiyah pozwala na chwilę odpoczynku od upału. Daje też możliwość orzeźwiającej kąpieli, z której Maciej oczywiście korzysta. Musi uważać, bo prąd jest bardzo silny. Ja się tylko relaksuję.

















Ryż to główne zboże Filipin, a jego uprawa ma charakter niemal sakralny. Sadzenie jest morderczą pracą - w upale, po kolana w wodzie rojącej się od pasożytów, a czasem i węży, cały dzień z plecami wygiętymi w pałąk, by rozsadzić w równych rządkach tysiące sadzonek. Od tysiącleci jedynymi pomocnikami człowieka są tu bawoły wodne, które brodzą w płytkiej, mulistej wodzie z ciężkimi jarzmami na grzbietach, ciągnąc drewniane radła.









Wdrapujemy się na górę, deniwelacja wynosi 300m i znów przez tarasy ryżowe do lokalnej knajpki, w której zjadamy lunch, vegetable soup, 80PHP, czyli woda z warzywami. Teraz po raz kolejny potwierdzamy, że nie chcemy po prostu wyjść z Batad w górę na szosę, 45 min. I wracać tricyklem do Banaue, my chcemy iść na trek. Jojo trochę kręci, mówi, że to 4 godziny marszu plus godzina jazdy tricyklem i w pensjonacie będziemy na noc. Pytam, co to znaczy, okazuje się, że 18/18.30, no nie, spoko, idziemy.







Ruszamy o 13.20, początkowo droga jest dosyć ciężka, gdyż idziemy stromo w dół, potem stromo w górę i tak przez godzinę; no nie jest łatwo, ale później już większość po płaskim. Podziwiamy piękne widoki, te góry są niesamowite, trochę tarasów ryżowych i filipińska dżungla kipiąca zielenią. I jemy pomidory, które rosną tuż przy ścieżce i których nikt nie zbiera, gdyż się nie opłaca, bo można za nie dostać zaledwie 7PHP za kilo, czyli jakieś 60 groszy. Są pyszne.
 



























W Banaue wypłacamy kolejne 10.000PHP z prowizją 250PHP, bo na naszej dalszej trasie może być problem z gotówką. W Banaue Homestay jesteśmy przed 17, więc prognozy Jojo kompletnie się nie sprawdziły, wypijamy dobrą kawę i idziemy na dół do miasteczka na obiad.
Zjadamy go znowu w People's Restaurant, gdyż nie ma sensu eksperymentować z inną knajpą. Tu jest dobrze i tanio. Zamawiamy dwie smażone milk fish, po 175PHP, porcję noodles, 90PHP.i dwa piwa, po 75PHP. Ja wolę San Miguel, Maciej bierze Red Horse i moje jest lepsze. Wieczorem z Beatriz ustalamy dalszą marszrutę, załatwia nam transport do Sagada i nocleg. Opcje transportu są następujące: autobus o 5 rano (odpada), autobus między 11 a 14 i prywatny transport za 6000PHP (odpada).
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz