Wychodzimy z domu o 11.30 i wraz z zatrzaśnięciem drzwi zaczyna się nasza kolejna przygoda. Tym razem lecimy na cztery tygodnie na Filipiny. I tym razem nie sami, tylko z Asi teściami, Wiesią i Waldkiem. Jak to się stało, że zdecydowali się jechać z nami to nie wiem, ale myślę, że będzie fajnie. Bilety na samolot Berlin- Zurych- Hongkong- Manila kupiliśmy jeszcze w Grenoble, 13 stycznia, a więc nie tak dawno, tym razem na bookingu, bo tu były najtańsze. Kosztowały 3830 zł/os., razem 1.637,99€. Do miasta jedziemy uberem, a kierowcą jest Białorusinka, chętnie używająca niecenzuralnych słów, zwłaszcza jak mówi o Łukaszence. Trochę to zabawne, ale na dłuższą metę irytujące, zwłaszcza, że gada całą drogę. Na dworzec autobusowy przyjeżdżamy wcześniej, by zjeść tu jakiś lunch w Avenidzie. W La Pasta Fresca zamawiamy po małej porcji spaghetti bolognese i pasta carbonara, zjadliwe ale smak nie powala. I za lunch płacimy 44 zł. A toalety są płatne, w galerii handlowej, pff.


Idziemy na stanowisko Flixbusa, wsiadamy i jedziemy do Berlina. Na lotnisko zajeżdżamy bez przeszkód i kontroli Grenzepolizei, 15 minut przed czasem, jesteśmy o 16.20.


Tu od razu idziemy na kawę do Auf die Hand, później musimy sporo poczekać, gdyż samolot Swissair do Zurychu odlatuje dopiero o. 20.30. Na security zagaduje nas jeden z pracowników, pyta skąd jesteśmy, opowiada o żurku w chlebie, który jadł w Polsce i od słowa do słowa umawiamy się na Borocay na Filipinach, gdzie mieszka jego żona Filipinka. Później jednak okazuje się, że on leci 21 marca, kiedy my już wracamy.






Wylatujemy punktualnie, z dokładnością szwajcarskiego zegarka. Lecimy Airbusem A320-300, jedynie godzinę i 10 minut, jako przekąskę dostajemy czekoladkę.






W Zurychu kompletnie nie mamy czasu, bo jest tylko 40 minut na przesiadkę, maszerujemy więc z jednego gate na drugi, po drodze próbując ogarnąć internet. Jest on tu dostępny jedynie po zalogowaniu się; by to zrobić trzeba wpisać specjalny kod, który wydaje specjalna maszyna. Maszyny są rzadkie, po drodze mamy dwie, jedną nieczynna z karteczką, żeby szukać innej i druga chyba w ogóle nie włączona. Skandal.


Wsiadamy szybko do samolotu, nadal SwissAir, jeszcze go myją, czyżby był oblodzony? Startujemy z opóźnieniem 15 minut, o 22.55. Samolot jest wielki, z 10 miejscami w rzędzie, mamy dobre przy oknie, to Boeing 777- 300ER.


Start i wydawanie posiłków bogaczom w Business Class trwa długo, a ja jestem już strasznie głodna. W końcu o 0.30 i my dostajemy obiad, jednak jest on wyjątkowo mały, jak dla krasnoludków. Dobrze, że chociaż smaczny. Zjadam wszystko i nic nie oglądam, tylko idę spać.




I śpię tak prawie cały lot, aż do śniadania, które jest spore i smaczne. Jest dosyć wygodnie, chociaż fotel trochę trzeszczy. Widoki na Hongkong z lotu ptaka są niesamowite.

















Lądujemy w Hongkongu przed czasem, a na wyjściu wita nas kartka z naszymi nazwiskami i pani, która mówi dokąd mamy się udać, by wydrukowano nam boarding pass. Na to musimy jednak poczekać do 19.40, kiedy otwierają okienko. Czekamy więc. Załatwiamy druki i idziemy na security. Każą nam wylać wodę, ale przepuszczają sztućce z samolotu.








Na lotnisku mamy 5 i pół godziny oczekiwania na samolot Philippines Airlines do Manili. Zmienili nam lot na późniejszy dzień po kupieniu biletów. A miało być tak dobrze.... Na szczęście jest internet i czas jakoś nam mija. Lotnisko w Hongkongu jest olbrzymie, chyba największe, jakie odwiedziliśmy do tej pory, jednak i tu nie ma tłumów. Co się dzieje z turystami samolotowymi? Przestali latać?








Brak komentarzy:
Prześlij komentarz