wtorek, 28 lutego 2023

jaskinie i wiszące trumny w Sagada

Rano okazuje się, że nic nam nie załatwiła. Siedzimy więc i czekamy. Tylko na co? Na autobus, który pojedzie do Sagady między 11 a 14, no lol.
 


O 10.30 wychodzimy więc z homestaya i idziemy na przystanek. Tu dogadujemy się z kierowcą i prywatnym busikiem za 3000PHP jedziemy do Sagada. Odległość 60 kilometrów pokonujemy w półtorej godziny. Droga jest dobra, jednak wiedzie przez góry, więc pełno tu zakrętów, kręci mi się w głowie i jest mi niedobrze. Gdy pokonujemy przełęcz, zostawiamy za sobą mgłę i mżawkę i wjeżdżamy w słońce. Przejeżdżamy przez kolorowe, tętniące życiem Bontoc i o 13 jesteśmy w Sagada Homestay. Mamy pokój z dzieloną łazienką i bez ręczników i bez śniadania za 1000PHP. Internet jest beznadziejny.









Zjadamy lunch, curry vegetables, 130PHP, bardzo dobre.





Sagada słynie z kilku efektownych jaskiń. Kilka z nich można eksplorować samodzielnie, inne wymagają wynajęcia przewodnika. Szczególnie interesujące jest podziemne przejście między jaskinią Lumiang i Sumaging, które wymaga wspinania się na kilkumetrowe podziemne skały i brodzenia w podziemnej rzece.
Spotykamy się z przewodnikiem Augustem, z którym dziś robimy Great Cave i Hanging Coffins, 500PHP/os. Czekamy na transport i jedziemy do jaskini. Jest ona zupełnie niedostosowana do turystów, żadnych zabezpieczeń, lin czy poręczy, poruszamy się po bardzo śliskich kamieniach, w prawie zupełnej ciemności. W pewnym momencie Wiesia i ja rezygnujemy z dalszej przygody, bo jest niebezpiecznie, stromo i ślisko, można poślizgnąć się i wpaść do wody. Czekamy więc, a Maciej i Waldek idą dalej z przewodnikiem. Wracają bardzo zadowoleni. Ja też jestem zadowolona, gdy wychodzę na słońce z tej zimnej i mokrej jaskini.
 























Jedziemy teraz do Hanging Coffins. Przechodzimy przez cmentarz, idziemy do tych wiszących trumien i August opowiada o tych dosyć nietypowych zwyczajach pogrzebowych. Początkowo ludzie byli chowani w jaskiniach, potem trumny zaczęto wieszać na skałach, by uchronić zwłoki przed dzikim zwierzętami. Potem przyszło chrześcijaństwo i misjonarze zaczęli propagować pochówek w ziemi, chociaż nadal stosuje się ten tradycyjny, na skałach.
 





Ciekawostką tutejszej obrzędowości są m.in. pochówki ludu Ifugao. Odświętnie ubranego zmarłego sadza się na tzw. krześle śmierci, przywiązując kończyny do poręczy, a głowę do oparcia. Rodzina i krewni zaczynają długą stypę, podczas której zmarły rozkłada się na ich oczach (w tym klimacie wystarczą trzy dni). W końcu rodzina niesie go wraz z krzesłem na miejsce pochówku, gdzie ciało wkłada się do trumny z wydrążonego pnia. Na cmentarze lud Ifugao wybiera skaliste urwiska o pionowych ścianach, w które wbija się drewniane kołki, a na nich układa się trumny zwane 'wiszącymi'.
Miejscowa ludność wierzy, że zmarłych należy chować w miejscach przewiewnych, żeby dusze mogły swobodnie opuszczać ciała, by uczestniczyć w życiu rodziny. Dlatego tradycyjnie, nawet dziś, trumny umieszcza się w szczelinach skalnych lub wiesza bezpośrednio na skalnych ścianach, czasem umieszcza się je również w jaskiniach. W okolicy jest kilka miejsc z widocznymi trumnami, do najpopularniejszych należą Echo Valley i Lumiang Burial Cave. Najstarsze z trumien mają ponad 500 lat i spomiędzy rozpadających się desek widać kości nieboszczyków.










Wracamy przez plantację kawy i o 18 jesteśmy na miejscu.

















Na kolację w hotelowej restauracji zjadamy vegetable chop suey, 120PHP i danie z wieprzowiną, 160PHP. Ja chyba tu przejdę na wegetarianizm. Wieczorem próbujemy zorganizować sobie następne dni, ale jest ciężko. Chcemy pojechać do Santa Juliana, skąd chcemy zrobić trek na wulkan Pinatubo, a potem lecieć na Cebu. Trudno cokolwiek zrobić mając tyle niewiadomych i taki słaby internet...
Wreszcie się udaje, ale Maciejowi i Waldkowi zajmuje to cały wieczór. Pada nawet wiele mocnych słów.


poniedziałek, 27 lutego 2023

zielone tarasy ryżowe w Batad i Tappiyah waterfall

W nocy jest mi zimno pod tym nędznym kocykiem, przebudzam się kilkukrotnie, ale na szczęście nie muszę wychodzić. Budzę się przed budzikiem, o ósmej mamy śniadanie, omlet z pomidorami i pitę, która nie jest pitą, tylko roti.





Nasz przewodnik Jojo sugeruje, żebyśmy po wodospadzie weszli na górę na szosę, gdzie o 12 mają czekać na nas tricykle. Gdy mówimy, że chcemy iść na długi trek, mówi, że nie ma jak ich zawiadomić, żeby czekali w innym miejscu i o innej godzinie, gdyż nie ma sygnału telefonicznego. No cóż... sugerujemy, że po wodospadzie zdecydujemy.
Wyruszamy o 8.30 i idziemy przez wieś kamiennymi schodami w dół do centrum, po drodze odwiedzając miejscową szkołę. Rozmawiam chwilę z Jerrym, nauczycielem angielskiego. Dzieci są grzeczne i ułożone. W każdej szkole jest aula ze sceną.











Idziemy dalej, cały czas w dół, przez wieś, potem przez tarasy ryżowe i w górę na wzgórze, z którego schodzimy do wodospadu Tappiyah.
 





Tradycyjne budownictwo filipińskie.



































Przy prawie każdym kościele znajduje się boisko do koszykówki.









Kolor tarasów zmienia się wraz z porami roku - od soczyście zielonego w czasie wzrostu sadzonek po żółtawy w porze zbioru. Widok tej krainy w porze sadzenia jest niezwykły! W spokojnych taflach wody odbija się błękit nieba, a wzgórza wyglądają tak, jakby niebo opadło na ziemię, tłukąc się na tysiące regularnych kawałków, które poukładały się jedne nad drugimi.

























Otoczony skałami, bujną roślinnością i wodną mgiełką wodospad Tappiyah pozwala na chwilę odpoczynku od upału. Daje też możliwość orzeźwiającej kąpieli, z której Maciej oczywiście korzysta. Musi uważać, bo prąd jest bardzo silny. Ja się tylko relaksuję.

















Ryż to główne zboże Filipin, a jego uprawa ma charakter niemal sakralny. Sadzenie jest morderczą pracą - w upale, po kolana w wodzie rojącej się od pasożytów, a czasem i węży, cały dzień z plecami wygiętymi w pałąk, by rozsadzić w równych rządkach tysiące sadzonek. Od tysiącleci jedynymi pomocnikami człowieka są tu bawoły wodne, które brodzą w płytkiej, mulistej wodzie z ciężkimi jarzmami na grzbietach, ciągnąc drewniane radła.









Wdrapujemy się na górę, deniwelacja wynosi 300m i znów przez tarasy ryżowe do lokalnej knajpki, w której zjadamy lunch, vegetable soup, 80PHP, czyli woda z warzywami. Teraz po raz kolejny potwierdzamy, że nie chcemy po prostu wyjść z Batad w górę na szosę, 45 min. I wracać tricyklem do Banaue, my chcemy iść na trek. Jojo trochę kręci, mówi, że to 4 godziny marszu plus godzina jazdy tricyklem i w pensjonacie będziemy na noc. Pytam, co to znaczy, okazuje się, że 18/18.30, no nie, spoko, idziemy.







Ruszamy o 13.20, początkowo droga jest dosyć ciężka, gdyż idziemy stromo w dół, potem stromo w górę i tak przez godzinę; no nie jest łatwo, ale później już większość po płaskim. Podziwiamy piękne widoki, te góry są niesamowite, trochę tarasów ryżowych i filipińska dżungla kipiąca zielenią. I jemy pomidory, które rosną tuż przy ścieżce i których nikt nie zbiera, gdyż się nie opłaca, bo można za nie dostać zaledwie 7PHP za kilo, czyli jakieś 60 groszy. Są pyszne.
 



























W Banaue wypłacamy kolejne 10.000PHP z prowizją 250PHP, bo na naszej dalszej trasie może być problem z gotówką. W Banaue Homestay jesteśmy przed 17, więc prognozy Jojo kompletnie się nie sprawdziły, wypijamy dobrą kawę i idziemy na dół do miasteczka na obiad.
Zjadamy go znowu w People's Restaurant, gdyż nie ma sensu eksperymentować z inną knajpą. Tu jest dobrze i tanio. Zamawiamy dwie smażone milk fish, po 175PHP, porcję noodles, 90PHP.i dwa piwa, po 75PHP. Ja wolę San Miguel, Maciej bierze Red Horse i moje jest lepsze. Wieczorem z Beatriz ustalamy dalszą marszrutę, załatwia nam transport do Sagada i nocleg. Opcje transportu są następujące: autobus o 5 rano (odpada), autobus między 11 a 14 i prywatny transport za 6000PHP (odpada).