Wstaje piękny, słoneczny dzień. Zaczynamy od kolizji z bramą , o którą Maciej zahacza przy wyjeździe z sadu. Kurcze, będzie element do wymiany, lewe nadkole. Staramy się je jakoś pokleić taśmą, ale to prowizorka. Wszystko to wina gospodarza, który machał wykierowując Macieja, a on nie zauważył tej głupiej bramy.
Zwiedzanie dziś zaczynamy od ruin zamku Vlada Palovnika, czyli Drakuli. Aby się do niego dostać należy wspiąć się na górę po 1480 stopniach. Zabiera nam to pół godziny z małym sapaniem. Wstęp dla emerytów kosztuje 5 lei, oglądamy go i podziwiamy malownicze widoki.
Oo, tu musimy wejść.


Schodzimy 20 minut. I jedziemy dalej. Dostaję dziwnego smsa, po rumuńsku, oczywiście, czytam go, to jakieś ostrzeżenie, ale nie bardzo wiem, o co chodzi. Nagle na poboczu widzimy miśki brunatne, to znaczy mamę z miśkiem! I zanim zdążymy wyciągnąć jakiś sprzęt fotograficzny, cokolwiek, z piskiem opon zajeżdża auto straży leśnej i zasłaniając nam miśki, przegania je do lasu. Eh!
Jedziemy dalej trasą Transfogarską przez góry, serpentynami, wzdłuż rzeki, wijącą się przez Góry Fogarskie. Ma nieco ponad 150 km długości, a w najwyższym punkcie osiąga 2042 mnpm.



W pewnym momencie samochody jadące przed nami dziwnie zwalniają. Okazuje się, że znów są miśki na drodze! Tym razem nikt nam niczego nie zasłania i możemy we względnym spokoju zrobić im sesję. O! Oto one. Mega!




Tu zatrzymujemy się na przełęczy, żeby zrobić malutki, półgodzinny trekking na bulę nad jeziorem Balea.


Następnie zwiedzamy jeszcze zamek Fogaras, który jeszcze jest remontowany i wykańczany, ale już bilety wstępu sprzedają. Dla nas kosztują 10 lei/os.
Największą atrakcją Făgăraş jest usytuowana w samym sercu miasteczka średniowieczna warownia. Jej początki sięgają pierwszej dekady XIV wieku, kiedy to w miejscu starego drewnianego kasztelu wzniesiony został kamienny zamek. Jego głównym zadaniem miała być ochrona południowej części Transylwanii przed najazdami tureckimi. Przez wieki dzielnie stawiał opór różnym najeźdźcom i przetrwał do czasów współczesnych w niezłej kondycji. Na przestrzeni wieków był on wielokrotnie przebudowywany i powiększany, by w końcu, w XVII wieku osiągnąć swój obecny renesansowy styl.












I dojeżdżamy do Braszow, gdzie mamy nocleg w Casa Adrian. To studio na 8 piętrze komunistycznego bloku w centrum miasta, pamiętającego chyba jeszcze czasy Caucescu. Jest brzydko, okropnie, panuje tu zaduch. Na balkonie wykwity czarnej pleśni, ohyda. I dwa ułamane plastikowe krzesła. Kuchnia mała, meble z odłażącą okleiną, brak naczyń i sztućców. Nie ma mikrofali i czajnika. Na oknie wisi czarna od brudu firana, która kiedyś mogła być biała. Mieszkanie urządzone jak najmniejszym kosztem. Jedyne co jest ładne to ręczniki. Zjadamy resztę obiadu, którego nie mieliśmy siły zjeść wczoraj i wypijamy po piwie z pobliskiego sklepu. Ciekawe, jaka będzie noc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz