czwartek, 25 stycznia 2024

nowa przygoda! Berlin - Amsterdam - i uziemnienie w Nowym Jorku

Pobudka o 6.30, a już 10 minut później Paweł z Agatą są pod domem. Zbieramy się i tuż po siódmej wyjeżdżamy. Droga do Berlina jest miła, łatwa i przyjemna, na parkingu lotniskowym jesteśmy po 2,5 godzinie. Szybki transfer na lotnisko i tu musimy zrobić automatyczny check in. Nie ma w ogóle obsługi, tylko automaty, na szczęście drukowanie boarding passów i baggage tags jest intuicyjne i proste. Potem również automatycznie nadajemy bagaż, trochę pomaga nam pani z obsługi. Mówi nam, że bagaż leci do Buenos Aires. No przecież tu w ogóle nie ma nikogo, za to tłum pracowników kłębi się na security, a i tak dosyć wolno to idzie. Tym razem obywa się bez szczegółowej kontroli. 
















Bratwurst mit Brötchen stało się naszą nową, świecką tradycją.







































Do Amsterdamu lecimy Boeingiem 737-800, dostajemy picie i snacki, mimo iż lot trwa tylko godzinę 15 minut. 



















Tu sprawnie przemieszczamy się na kolejny lot, szybko, gdyż nie mamy zbyt dużo czasu. Gdy docieramy na gate jest już niemal koniec boardingu, wchodzimy jako jedni z ostatnich, jeśli nie ostatni. Przy wejściu do samolotu wdaję się w pogawędkę ze stewardem, rozśmieszając go tekstami, że nie znam numeru miejsca, ale może mnie upgrejdować do business class i potem wzbudzając jego zainteresowanie naszą 6-tygodniową podróżą. I konkluzja była - skoro lecimy z Berlina - że to będzie długi dzień, na co poprawiłam go, że to będą długie dwa dni podróży, skoro lecimy aż do Buenos Aires. Jakże oboje się myliliśmy....


















Jak Holandia, to oczywiście tulipany.... mimo iż to styczeń.























Lecimy dużym Boeingiem 787, z trzema potrójnymi rzędami siedzeń. Serwują jedzenie, pasta or chicken? wybieramy chicken, a dostajemy kiełbaskę, widocznie jest z kurczaka, z puree ziemniaczanym. Jedzenie jest przeciętne. Oglądam Barbie, strasznie nudne, usiłuję spać, ale nadaremno. 



















Przed lądowaniem dostajemy kolację. I dowiadujemy się, że nasz bagaż jednak nie leci do final destination, tylko musimy go sobie przenieść z karuzeli bagażowej na check in. Dziwne. 



Lądujemy o czasie, potem samolot krąży po płycie pół godziny, potem kontrola paszportowa z tłumem ludzi na minimum dwie godziny czekania, więc załatwiam, że nas przepuszczają prawie bez czekania. Dobrze, że nasze plecaki wyjeżdżają na taśmę zaraz na początku. Zanosimy je więc gdzie trzeba i idziemy na kontrolę, znów tłum i tu nas już nie przepuszczają, do tego strasznie się grzebią i robią szczegółową kontrolę trzech plecaków, znaleźli camelbag u Pawła, więc musiał wyjść , wylać wodę i ponownie przejść przez kontrolę. I to nas zgubiło! Potem biegiem na gate, która była bardzo daleko, przybiegamy, cali mokrzy, a koleś mówi, że drzwi zamknięte i nas nie wpuści. Byliśmy 10 minut przed odlotem.


















Mamy loty łączone, kupowane w jednym miejscu, na tej samej www i powinien być tranzyt i zagwarantowane wszystkie loty, a już na pewno nie noszenie bagaży, pffff.
Proponują nam lot jutro rano przez Limę, ale są tylko dwa miejsca. Więc przebukowują bilety na jutro o 21:10, czyli o tym samym czasie, siedzimy teraz na lotnisku 24h, nie dali nam hotelu ani jedzenia, tylko pracownica Delty - na moją prośbę - daje nam zestaw samolotowy- kocyk, poduszkę i kosmetyki.
Kurcze, znowu będę się użerać, tym razem z Deltą, pfff.



















Chyba odpuścimy zwiedzanie w drodze powrotnej, bo przecież będziemy mieć ze sobą duże bagaże, które pewnie znowu trzeba będzie przenosić.
I w związku z tym pomyślałam - ale przedtem - że skoczymy sobie kiedyś do NY na parę dni na zwiedzanie - bilety nie są drogie - ale teraz to się obraziłam i już nie chcę!
Szukamy więc jakiegoś miejsca, by przetrwać tę noc, tu i ówdzie nawet nas przeganiają z wygodnych kanap w knajpach, które już zamykają. W końcu układamy się w kącie na podłodze i zasypiamy. 


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz