Po obfitym śniadaniu jeszcze gadamy i gadamy z gospodarzem i innymi gośćmi i w końcu dosyć późno wyjeżdżamy. Dziś udajemy się do zamku Czocha, ale to Boże Ciało i tłum tu się kłębi duży. Parking płatny też prawie pełny, 15 zł. Idziemy do kasy i okazuje się, że kupując bilety (35 zł/os., nie ma biletów ulgowych dla emerytów) teraz, o 12, wstęp do zamku (z przewodnikiem) mamy dopiero o 13.45. Co robić? Wyjeżdżamy więc z parkingu, rezerwując sobie ponowny wjazd i jedziemy do ruin zamku Gryf w Proszówce. Są one jednak w głównej bramie zamknięte, a z innych stron niedostępne. Niewysokie wzgórze porastają bowiem chaszcze zdziczałych bzów i kępy dorodnych pokrzyw. Oglądamy pałac w Mirsku i przejeżdżamy przez ładny Gryfów Śląski.







Wracamy więc do Czocha, gdzie jeszcze musimy poczekać niedługą chwilę. Okazuje się, że zwiedzamy w grupie 50-osobowej!! To jakiś skandal! Zanim wszyscy się przewalą z sali do sali mijają lata świetlne. Na szczęście przewodniczka, młoda dziewczyna ma donośny głos. I dosyć ciekawie opowiada historię zamku.
We wczesnym średniowieczu funkcjonował tu gród obronny o drewnianej konstrukcji i kamienno-ziemnych umocnieniach. Średniowieczny zamek Czocha, wzniesiony z inicjatywy Wacława II (króla Czech) w XIII wieku jako obronna twierdza, usytuowany jest na granitowo-gnejsowym wzgórzu w miejscowości Leśna, w dolinie rzeki Kwisy. Wraz z XVI wiekiem i nadejściem epoki Renesansu, zamek został przebudowany na rozległą rezydencję zgodnie z harmonijnymi zasadami architektonicznymi i wystroju wnętrz tej epoki. Niestety, pod koniec XVIII wieku pożar zniszczył część zamku, który, na powrót do dawnej świetności musiał czekać ponad sto lat.







Gdy wyjeżdżamy z parkingu, słyszymy krzyki. Zatrzymujemy auto, patrzymy, a tu pana. Ooops! Stoimy na zakręcie, na wjeździe na parking, Maciej wymienia koło, a ruch cały czas jest wielki. Aż jeden z parkingowych zaczyna machać lizakiem i kierować ruchem. Wymiana koła przebiega sprawnie, ale jednak zabiera trochę czasu, więc nie zdążymy dziś do zamku Frydlant w Czechii, co mieliśmy w planach. Zwiedzamy więc pobliską zaporę na jeziorze Leśniańskim.




Ale i tak jedziemy do Czechii, bo tam przecież sklepy są otwarte. Zajeżdżamy do Lidla we Frydlandzie, oddajemy wiele butelek po piwie i kupujemy nowe piwo. Dużo nowego piwa. Chyba pięćdziesiąt butelek i puszek. I kiełbasy na wieczorne ognisko.

Jedziemy do centrum, na Starówkę, zostawiamy auto na bezpłatnym parkingu i idziemy na obiad na Stary Rynek, do restauracji Bely Kun. Zamawiamy wołowinę- gulasz i polędwicę (jest trochę twarda) z knedlikami i dwa piwa, ciemną Katerinę i jasnego Albrechta. Urocze są te pastelowe kamieniczki.















Obchodzimy rynek, oglądamy kościół i wyjeżdżamy. Wieczorem z Magdą i Adamem z Kędzierzyna-Koźla rozpalamy ognisko i pieczemy kiełbaski. Później dołączają do nas gospodarze, Piotr i Marzena. Rozmawiamy, śmiejemy się i wspominamy stare, dobre czasy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz