środa, 17 lipca 2019

Ararat, day 4, atak szczytowy, 5137 mnpm!!!

Wychodzimy z namiotów, a tu zaćmienie księżyca. Przeraźliwie zimno. Zjadamy śniadanie, ale tak bez chęci, raczej ze zdrowego rozsądku, bo kto widział,  żeby jeść śniadanie o północy??! Miny mamy nietęgie.
Ruszamy o 1 dosyć stromą ścieżką przez gołoborze, drogę oświetla nam blady blask księżyca i migoczące światło czołówek. Widząc, jak Ali nas prowadzi w poprzednie dni jestem pewna, że zdobędziemy Ararat.
Brzask jest o 4, a my idziemy dalej. Nie jest łatwo, gdyż pojawia się lód i śnieg. Na płaskowyżu poniżej szczytu zaczyna przeraźliwie wiać lodowaty, silny wiatr. 

















Jestem dziś jednak w takiej kondycji zarówno fizycznej, jak i psychicznej, że wejdę na ten szczyt, choćbym miała zębami wgryźć się w tę górę. I pomagać sobie pazurami :) 
O 6 rano Ararat, 5137 mnpm zdobyty!!!! Wieje strasznie. Mroźne podmuchy wiatru prawie zdmuchują nas ze szczytu.
Szybko robimy kilka fotek i uciekamy stamtąd.






















Poniżej zakładamy raki; to moje pierwsze doświadczenie rakowe i muszę przyznać, że byłby problem zejść po tym firnie bez nich.




















Schodzimy dość szybko i o 9 jesteśmy już w obozowisku. Razem zajmuje nam to 8 godzin- ponad 1000 metrów w górę i ponad 1000 metrów w dół. 
Odpoczywamy w namiotach i o 11.15 zaczynamy zejście do Camp I. Zabiera nam to 2,5h, nóg już nie czuję, jestem strasznie zmęczona, ale trudno się dziwić, gdy do tych 2000 metrów deniwelacji dodamy kolejne 800 metrów. Odpoczywamy aż do kolacji.

2 komentarze:

  1. Jak Ali Saltik pomagał nam zapinać raki gołymi rękami w tym wietrze na lodowcu stwierdziłem że facet ma cojones. My to w tej Europie trochę odzwyczajamy się od twardego życia. Dlatego co jakiś czas trzeba się wspiąć na jakąś swoją górę ;-)...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ali... wspaniały przewodnik, twardy, mocny facet. Od samego początku byłam pewna, że z nim zdobędę Ararat!

      Usuń