piątek, 8 lipca 2016

Masai Mara, safari day 5

O 5.30 pobudka, wyjeżdżamy o 6.30, a więc znów spóźnienie pół godziny.  No ale my byliśmy gotowi o 6, zgodnie z planem. Jedzie z nami Masaj. Prawdziwy :)
Zaczynamy safari. Stado słoni prawie wchodzi na maskę jeepa. Kiwają głowami, trąby im się huśtają, są troszkę zdenerwowane, a może nas chcą postraszyć? Widzimy wielkie stado impali, jakieś 50 sztuk, topi (w swahili okwandi), bushbucki, dużo gnu, mnóstwo zebr i potem duże mnóstwo gnu i 2 szakale.


























Po ok. 2 godzinach natrafiamy na spore stado lwów, jest ich ok. 10: stary lew z wielką grzywą, lwice i kilka lwiatek. Lwica obżera bawoła, potem odchodzi, a do padliny przychodzi król. Gapimy się jak zaczarowani, to wszystko dzieje się dosłownie kilka metrów od nas. Dookoła kilkanaście jeepów i busików, wszyscy fotografują.

























Jedziemy dalej, widzimy iragi, słonie, żyrafy, impale. Zajeżdżamy na lotnisko, lądują tu i startują samoloty z bogatym turystami amerykańskimi i niemieckimi. Oni też latają balonami za 450$ za 1,5h lotu i śniadanie.  Ceny tu są naprawdę chore! Nie to co w Azji czy choćby w Ameryce Łacińskiej. 
Jemy śniadanie- 2 tosty i jajko na twardo. I chai masala.

















Po śniadaniu ruszamy dalej na nasze bezkrwawe łowy.




























Jesteśmy w miejscu, gdzie Kenia graniczy z Tanzanią, a Masai Mara z Serengeti. Drugi raz moja stopa staje w Tanzanii. Przy kamieniu granicznym robimy sobie małą sesję z naszym przewodnikiem i naszym (prawdziwym) Masajem.
































Jedziemy w kierunku rzeki Mara. Tu odbywa się niesamowity spektakl, wielka migracja. Na brzegu, po drugiej stronie stoją setki, nie! tysiące gnu i ciągle nadchodzą kolejne. Stoją na skarpie i myślą. Czekamy. Czekamy. Gnu podchodzą do skraju skarpy i myślą.  Nagle kilka się decyduje. Zbiegają w dół,  do rzeki. Za nimi następne. I następne. Let the show begin!








Gnu biegną w dół, wskakują do wody, przepływają rzekę i wyskakują na drugi brzeg, po naszej stronie. Jest ich mnóstwo,  duże i małe. Po wyjściu z rzeki otrząsają swoje brody z wody, Spektakl trwa kilkanaście minut,  gdy nagle kilka gnu zawraca, wchodzi z powrotem do rzeki i wraca na drugą stronę.  Ej, no co się dzieje?! Koniec. Reszta zrezygnowała. Stoją i myślą. A my czekamy. Zwierzęta kręcą się na brzegu, ale chyba dzisiaj przeprawy już nie będzie. Hehehe, rozmyśliły się ;p















Kawałek dalej, w rzece Mara pluskają się hipcie. I sporo tu wycieczek szkolnych. Dzieciaki cieszą się na nasz widok i machają.





























Wracamy. Przy wjeździe do Mara Triangle odpoczywamy, Nick przygotowuje lunch. Dostajemy soczyste kawałki arbuza, później spaghetti z koziną. I gapimy się na kolejną wycieczkę szkolną.




















W ramach sjesty idziemy z jednym z rangersów, Hobartem na przechadzkę wzdłuż rzeki w poszukiwaniu hipopotamów. Hobart, z plemienia Sanguru prowadzi nas wzdłuż rzeki i opowiada o tych wielkich zwierzakach. Jest ich tu bardzo dużo, siedzą w wodzie i prychają. Jest i krokodyl czatujący na brzegu. I sępy skubiące padlinę, czarnego bawołu, leżącego w wodzie. Gdy spacer się kończy, Hobart domaga się napiwku. Dajemy mu 2$, ale wydaje się być niezadowolony. No halo, 2 dolary!


















Wsiadamy do naszego jeepa i ruszamy dalej.


















Na koniec dnia Nick proponuje nam wizytę w wiosce masajskiej. Miała odbyć się dopiero jutro, ale cóż, trudno. Przed wejściem ustalamy odpłatność- po 20$ od osoby (słyszeliśmy, że płaci się 25$, więc spoko), dajemy im 20$ i 2000KES. Wchodzimy, jestem cała podekscytowana. Tak bardzo marzyłam o tej wizycie.....



































Wkrótce mój entuzjazm słabnie i pojawia się przerażenie. Wioska zbudowana jest na planie prostokąta, dookoła sporego placu znajduje się ok. 40 chat, których ściany zbudowane są z rusztowania z patyków wypełnionego gliną. Dachy to glina wymieszana z krowim łajnem i słomą. Krowie placki są zresztą wszędzie, na całym placu. Dzieci biegają tu na bosaka, kupy najwyraźniej im nie przeszkadzają. A jak są kupy, to są i muchy, mnóstwo much, które siedzą na buziach dzieciaków, wchodzą im w oczy, nos i usta. Fu! obrzydlistwo!




Dzień powoli się kończy. Do wsi wraca stado krów i kóz. Chyba żeby zrobić kolejne kupy ;p
















Dzieci na całym świecie się bawią, masajskie dzieci również. Tylko ich zabawki bardzo się różnią od zabawek europejskich dzieci...
















Przewodnik oprowadza nas i opowiada o życiu w masajskiej wiosce.
Masajowie nie mają łazienek, nie mają pryszniców. Jeśli w pobliżu ich wioski płynie rzeka, tam myją się i robią pranie. Jeśli rzeki nie ma, to się nie myją. Czasami, gdzieniegdzie stoją wielkie pojemniki na wodę, którą dostarcza rząd. Ale jeśli Masaj pójdzie po tę wodę, to użyje jej tylko do picia i gotowania, szkoda mu będzie iść kawał drogi po wodę do mycia.
Nie mogą uprawiać roli, bo dzikie zwierzęta zniszczyłyby zasiew, więc hodują krowy i owce. Każdy Masaj ma swoje zwierzęta, a im ma ich więcej, tym jest bogatszy.
Pytam, na co wydają pieniądze, otrzymane od turystów. Podobno na jedzenie i wyposażenie dzieci do szkoły.
Nagle dookoła nas zaczynają gromadzić się mężczyźni, jest ich coraz więcej, nadchodzą kolejni. I zaczynają pomrukiwać. I skakać. I śpiewać. Dosyć przerażająca to pieśń. Dostajemy kraciaste koce i skaczemy z nimi.





















Przygląda nam się grupa młodzieży, która niedawno wróciła ze szkoły. I zaczyna się konkurs skoków. Kto wyżej. Oh, Masajowie naprawdę wysoko skaczą! Ale wcale nie są wysocy :p


















Zwiedzamy jedną z chat. W środku panuje prawie kompletna ciemność, więc nasz przewodnik idzie po latarkę. Elektryczności brak. Po lewej stronie znajduje się wnęka, a w niej barłóg dla dzieci, naprzeciwko wnęka z barłogiem rodziców. Pomiędzy nimi palenisko. To kuchnia. Na wprost kanciapa, składzik czy magazynek, jakkolwiek to zwał. Po prawej mała obórka z krówkami. Masakra.



















Na koniec wizyty idziemy do sklepu, to okrąg ze straganami, na którym kobiety sprzedają swoje wyroby- kolczyki, koraliki, figurki, maski. Kupujemy dwie miski z figurkami zwierząt, ale nie jest to interes naszego życia ;p
Wychodzimy z masajskiej wioski. Jestem w ciężkim szoku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz