Jedziemy do Masai Mara, to dosyć daleko, więc podróż zabierze nam ok 7-8 godzin. Po drodze tankujemy, Nick płaci 7000 KES za 94 litry paliwa. Na straganie na lokalnym targu wzdłuż ulicy kupuje warzywa i owoce.
Wielkie pajdy chleba tostowego z miodem to nasze śniadanie, jemy je w aucie.
Jedziemy. Po drodze sporo inspekcji transportu drogowego, na rogatkach większych miejscowości policja i kolczatki.
Elektryczność w Kenii pozyskiwana jest w hydroelektrowniach i elektrowniach parowych, które pozyskują ciepło z ziemi.
W okolicach Nairobii przy drodze widać tablice z informacjami: 'picking and dropping passengers not allowed' i 'watch out pedestrians walking'. I to prawda! Ludzie idą po autostradzie, cyklisci pedałują, a samochody zawracają przez środkowy pas niby zieleni. Horror. Budują porządne rozjazdy, praca wre, a po drodze chodzą krowy :p
W Nairobii widzimy przedmieścia biedy, blaszane domki o blaszanych dachach. Bloki, a między nimi góry śmieci. I ludzie, którym to nie przeszkadza. Są tu również piękne wille z zielonymi trawnikami. Kontrasty.
Za Nairobii okazuje się, że na drodze był wypadek i musimy 40 km jechać objazdem. Zabiera nam to prawie 3 godziny, gdyż jedziemy przez jakieś malutkie osady drogą pełną dziur i wybojów.
Przy drodze stoją stragany z owocami. Ludzie chodzą, siedzą lub leżą, tak jakby nic nie musieli robić.
Zatrzymujemy się w punkcie widokowym. Podziwiamy Great Rift Valley, czyli Wielki Rów Afrykański, o długości ok. 6000 km, który ciągnie się przez całą Afrykę od Libanu na północy do Mozambiku na południu. Robimy deal kupując kolorowe tkaniny (można je nosić jako pareo, ja mam inne przeznaczenie- będą to kolorowe serwety; uwielbiam takie etniczne dekoracje), a potem zdjęcie ze sprzedawczyniami.
Gdzieś po drodze po szosie biegają pawiany, olive baboons, jest ich dosyć dużo. Zatrzymujemy się, w przydrożnej budce Nick kupuje kozinę. Rzeźnik piłuje ją piłką do metalu. Jest tego ok. kilograma, potem okazuje się, że wystarcza na 3 posiłki dla 3 osób, haha, niezła oszczędność :p
Dzieci nie są w szkole, bo dziś jest święto saba saba (siedem siedem, czyli siódmego lipca), dzień ustanowienia pluralizmu partyjnego.
Końcowa droga do Masai Mara jest koszmarna. Szutrówa z potwornymi dziurami. Odcinek pnad 50 km jedziemy 2,5 godziny. Skandal! Zamiast budować tę głupią linię kolejową powinni wpuścić tutaj Chińczyków. Przecież biorą tyle pieniędzy za wstęp do parku! Ale na pewno ktoś wziął łapówkę :(
Od czasu do czasu mijamy masajskie wioski, widzimy chatki z gliny i dzieci wypasające kozy. W jednej z wiosek odbywa się targ bydła, pełno mężczyzn w kolorowych strojach, są to głównie czerwone chusty lub tuniki, najczęściej w kratę, rzadziej w paski i krowy, mnóstwo krów.
Od czasu do czasu mijamy masajskie wioski, widzimy chatki z gliny i dzieci wypasające kozy. W jednej z wiosek odbywa się targ bydła, pełno mężczyzn w kolorowych strojach, są to głównie czerwone chusty lub tuniki, najczęściej w kratę, rzadziej w paski i krowy, mnóstwo krów.
Do Masai Mara docieramy ok. 17.10, strasznie zmęczeni i głodni, bo Nick nie zapewnił nam jedzenia, tylko kawałek tosta po południu. Mimo tego każemy mu jeszcze jechać na małe game drive, gdyż wg planu mamy dziś mieć pół dnia safari. Zamiast tego jeździmy tylko godzinę, aż do zmroku. Widzimy żyrafy, antylopy, hienę i bawoły. I nadal żadnego lwa :(
Chyba w ramach rekompensaty zawozi nas do tented camp Kimana. Jesteśmy tu jedynymi gośćmi. Dziś śpimy w łóżkach! I mamy ciepłą wodę w prysznicu!
Na obiad znów długo czekamy, 2 godziny! Dostajemy tę kozinę ze spaghetti i warzywami. Skonani idziemy spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz